Jamesa Bonda nie muszę nikomu przedstawiać.
Każdy szanujący się fan kina akcji, na pewno choć raz widział którąś z 25 części serii filmów o brytyjskim tajnym agencie 007. Do historii przeszły też gadżety Bonda, widowiskowe pościgi i walki wręcz, intrygi i złoczyńcy oraz oczywiście piękne kobiety rozkochane w głównym bohaterze.
W końcu, po trzykrotnym przekładaniu daty premiery, od pierwszego października można zobaczyć najnowszego — i zarazem ostatniego Bonda z udziałem Daniela Craiga — „Nie czas umierać”. Za reżyserię odpowiedzialny jest Cary Fukunaga, którego możemy kojarzyć z seriali, takich jak „Detektyw” czy „Maniac”.
W „Nie czas umierać” James Bond (Daniel Craig) postanawia opuścić czynną służbę i skupić się na spokojnym życiu u boku Madeleine Swann (Lea Seydoux). Jednak jego stary przyjaciel z CIA, Felix (Jeffrey Wright) zwraca się do niego z prośbą o pomoc w odbiciu uprowadzonego naukowca, Valdo Obrucheva (David Dencik). Ta, na pozór prosta, akcja okazuje się prowadzić do skomplikowanych i nieprzewidzianych rezultatów. Na scenie pojawia się też, oczywiście, złoczyńca Lyutsifer Safin (grany przez Rami Maleka), z którym Bond musi stoczyć w finale walkę — tak więc wszystkie obowiązkowe zwroty akcji są zapewnione.
Pomimo panującej pandemii „Nie czas umierać” pobił szybko rekordy oglądalności, sprowadzając do kin ponad 440 tysięcy widzów w premierowy weekend. Tak doskonały wynik, chyba nikogo nie zaskakuje. Wszystkie craigowskie Bondy, począwszy od pierwszego „Cassino Royal”, są logicznie ze sobą powiązane. Większość z nich trzyma wysoki poziom — w mojej ocenie na tle innych dość bezbarwnie wypada jedynie „Quantum of Solace” — zarówno pod względem realizacyjnym jak i scenariuszowym, a wszystko finalnie składa się w całość w ostatnim filmie.
Warto wspomnieć, że wybór Craiga do roli 007, choć wydawał się z początku kontrowersyjny, bardzo szybko okazał się iście bondowskim, celnym strzałem. Można powiedzieć, że Craig stworzył bohatera na nowo, nadając mu bardziej ludzki i przyziemny charakter, z którym dużo łatwiej możemy się utożsamić, niż choćby w przypadku wcześniejszych subserii z Rogerem Moorem i Seanem Connerym, w których to mieliśmy do czynienia bardziej z superbohatem w ciele szpiega, niż z człowiekiem z krwi i kości. Nic dziwnego, że twórcy dają sobie dłuższy czas na poszukanie godnego następcy Craiga, który postawił poprzeczkę bardzo wysoko.
I choć „Nie czas umierać” bywa nierówny, a logika scenarzystów momentami nieco szwankuje, gorąco zachęcam do udania się na seans.
tekst: Aleksandra Klonowska
Tekst powstał dzięki uprzejmości kina| nowe horyzonty