„BYpass. Wystawa pandemiczna” powstała z dwóch powodów. Po pierwsze, jak wskazuje sam jej tytuł, odwołujący się do kardiologicznego zabiegu ratującego życie, wystawa ma być panaceum na śmiertelną chorobę trawiącą tkankę kultury. Ma pozwalać przetrwać trudny czas stagnacji i oczekiwania na powrót do normalności. Jest więc swoistym zabiegiem ratującym życie w wymiarze muzealnym i jednocześnie hołdem złożonym idei muzeum i pracy kuratorskiej. Wystawa powstała bowiem jako efekt twórczej pracy zespołu kuratorskiego: Barbary Banaś, Iwony Bigos, Małgorzaty Santarek oraz Magdaleny Szafkowskiej, które – jak wyjaśniają – z uwagi na obostrzenia wykluczające współpracę między instytucjami, zmuszone były sięgnąć do własnych zasobów muzealnych.
Po drugie, ekspozycja umożliwia pokazanie szerszej publiczności tej części zbiorów muzeum, której nie udało się zaprezentować w ramach wystawy głównej – Kolekcji sztuki polskiej II poł. XX i XXI wieku. Tym samym aktualna wystawa stanowi pewnego rodzaju przedłużenie i uzupełnienie kolekcji stałej. To właśnie budowanie relacji pomiędzy obiema strefami wystawienniczymi – stałą i czasową, przyświecało w założeniu inicjatorkom koncepcji wystawy. Można powiedzieć, że ekspozycja stwarza wyjątkową okazję do zapoznania się z rzadko prezentowanymi pracami, które na co dzień przechowywanych są w muzealnej składnicy. A jak się okazuje, jest co udostępniać i pokazywać, ponieważ wrocławskie zbiory sztuki współczesnej należą do jednych z największych w kraju, liczących niemała 20 tys. obiektów.
Wybór prac z pewnością więc nie był łatwy i sprawił niejedne trudności, choć jak czytamy w komentarzu do wystawy: „klucz wyboru pokazywanych dzieł jest prosty: oparty o alfabet, czyli od litery A do Ż; oraz parytetowy, bo na równi prezentuje prace artystek i artystów, którzy nie znaleźli się w narracji wystawy stałej”. I rzeczywiście pomysł doboru dzieł jest prosty, żeby nie powiedzieć automatyczny – niczym w absurdalnej poezji dadaistycznej, tworzonej z przypadkowo wybranych liter, sylab i wyrazów – o czym świadczyć mają przykuwające uwagę litery alfabetu, umieszczone przy każdym nazwisku damsko-męskiego duetu artystów.
A jednak, wbrew przyjętemu niewyszukanemu kluczowi, wystawa zaskakuje, a początkowe odczucie pewnej ambiwalentności idei wystawy ustępuje miejsce uznaniu dla całości projektu. Z pewnością zasługa w tym samej sztuki i to pisanej przez duże S, ale również koncepcji aranżacji przestrzeni. Na wystawie zobaczymy więc sporą porcję dobrego malarstwa i jeszcze lepszej fotografiki, ceramiki, szkła czy rzeźby, w dodatku błyskotliwie i subtelnie korespondujących ze sobą formą i treścią. Dla przykładu tylko można zdradzić, że rytmiczne fotografie Edwarda Hartwiga prowadzą dialog z malarstwem Magdaleny Heyda-Usarewicz, fotokolaże Zofii Rydet z obiektem Józefa Robakowskiego, a kontemplacyjne realizacje Krystyny Cybińskiej uzupełniają opowieść Marka Chlandy. Na takich ciekawych parytetowych duetach zbudowana jest cała narracja wystawy.
W sumie udostępnione zostały dzieła około pięćdziesięciu artystów reprezentujących różne dyscypliny i nurty, a wśród nich prace m. in. Izabeli Gustowskiej, Stasysa, Aleksandry Jachtomy, Wilhelma Sasnala, Marty Deskur, Adama Bujaka, Teresy Pągowskiej oraz z wrocławskiego środowiska plastycznego: Krzesławy Maliszewskiej-Mazurkiewicz, Andrzeja Lachowicza, Jolanty Nitki-Nikt, Alejzego Gryta czy Janiny Żemojtel.
Szukając zapowiadanego przez kuratorki odniesienia do wystawy stałej, zwłaszcza przyglądając się pracom Krzesławy Maliszewskiej-Mazurkiewicz, Jolanty Nitki-Nikt czy Marii Stangret-Kantor, których mężowie dostąpili zaszczytu stałej ekspozycji, nasuwa się smutna konstatacja o dominującej pozycji męskiej reprezentacji w Pawilonie Czterech Kopuł. Może warto po A powiedzieć B i skusić się na parytetowe przewartościowanie założeń głównej ekspozycji. Niewątpliwie wystawa skłania do ogólnej refleksji nad zasadnością tworzenia współczesnych, stałych reprezentacji kolekcji, kosztem dzieł przez lata przechowywanych w magazynach, z dala od oczu ciekawych widzów. Bo przecież do tanga trzeba dwojga – artysta potrzebuje widza, tak samo jak muzeum publiczności, o czym w ostatnim trudnym czasie wszyscy się przekonaliśmy. Na zakończenie pozostaje nam żywić nadzieję by przynajmniej uzupełniająca prezentacja wpisała się w stałą praktykę, nie tylko pandemiczną.
tekst i foto: Barbara Haręża