W listopadzie wrocławianie mieli okazję zobaczyć po raz pierwszy dwa legendarne, od dawna zasadniczo nieistniejące zespoły, które dla mnie osobiście były bardzo ważną częścią muzycznej edukacji i mojego muzycznego świata. Bardzo wiele łączyło oba koncerty stąd uznałem, że zasadnym będzie umieszczenie ich w jednej relacji.
Zespoły to może za wiele powiedziane, bo oba koncerty były zasługą części owych zespołów wciąż aktywnych muzycznie. Szczególnie widoczne było to w przypadku Petera Hooka & The Light, który to Peter prawie 40 lat temu stanowił jedną czwartą Joy Division. Jak wiadomo, podporą i podstawowym elementem tej formacji był charyzmatyczny wokalista, Ian Curtis, który w 1980 roku popełnił był samobójstwo, dlatego też Peter jako jego zastępstwo stanowił co najwyżej ersatz. Ale choć Hooky do wybitnych wokalistów nie należy akurat z najważniejszymi utworami JD radził sobie zaskakująco dobrze i zarówno „She’s Lost Control”, jak i „Love Will Tear Us Apart”, w którego refrenie wspomagała go spora część publiczności, zabrzmiały jak należy. Tą częścią koncertu, na którą przyszła znakomita część obecnych było odegranie zbioru singli, a zarazem największych przebojów zespołu, „Substance”, poprzedzone przebojami innej formacji Petera, New Order, ze sztandarowym „Blue Monday”. I mimo wcześniej wyrażonych zastrzeżeń poczułem się nagle jakbym widział zespół w małym klubie, gdzieś w 1980 roku. Całość brzmiała zdecydowanie energetycznie i jednak nie były to odgrzewane kotlety. A nostalgia? Też była i kiedy Hooky dedykował swojemu nieżyjącemu od kilku dekad kumplowi przepiękne „Atmoshere”, to czuć było, że mimo upływu czasu nie pogodził się z faktem jego nieobecności. Wers „Don’t walk away, in silence” zabrzmiał tak przejmująco, że tylko dla tej chwili warto było tam być.
O ersatzu mowy nie mogło być w przypadku koncertu Petera Murphego, wokalisty stanowiącego podporę zespołu Bauhaus, którego wspomagał były basista tejże kapeli Dawid J. Pozostali są z Peterem skłóceni i nawet na trasę z okazji 40-lecia swojej formacji się nie pojawili. Szkoda, ale wspomniani starsi panowie dwaj dali sobie dobrze radę. Ci dla odmiany nie sięgali po swoje płyty solowe, tylko skupili na zespole macierzystym i zagrali w całości jego debiut, wspaniały „In the Flat Field”, moją ulubioną płytę z ich dorobku oraz drugie tyle przebojów z innych krążków. I choć widać było szron na głowie i już nie to zdrowie to ponownie poczułem się jakbym przeniósł się w czasie do przełomu lat 70/80-tych.
„In the Flat Field” utwór po utworze… Od szalonego „Double Dare”, poprzez magiczne „A God in an Alcove”, „The Spy in the Cab”, po dramatyczne „Stigmata Martyr” i szalone „Nerves”. Refren „Nerves like nylon, nerves like still” coraz szybciej skandowany w gwałtownie urwanej końcówce. Szkoda tylko, że zabrakło końcowego akcentu na fortepianie. Otaczające mnie stare punki i ludzie z klimatów batcave’owych wirowali w pogo, ale rónie wiele było osób młodych, które urodziły się sporo po rozpadzie kapeli. Słuchanie tego albumu na żywo skończyło się jeszcze szybciej niż przy przesłuchaniu z płyty. Zdecydowanie za szybko.
Na szczęście była jeszcze część z kompozycjami głównie z „Burning from the Inside”. She’s in Parties” zabrzmiało naprawdę potężnie, choć wydawało się, że to taki liryczny utwór. Utwór tytułowy, „King Volcano” i „Kingom Coming” dopełniły obrazu. Szkoda, że zabrakło „Who Killed Mr. Moonlight”, ale lista utworów, na które czasu nie starczyło jest oczywiście dłuższa. Bo czy mogło zabraknąć „Sileni Hedges”, czy „The Passion of Lovers”? Niewiele osób czekało zapewne na „Adrenalin” z ostatniej, wydanej w 2008 roku płyty zespołu, „Go Awal White”, ale nie mogło zabraknąć oczywiście utworu, na który czekali wszyscy obeznani z tematem – „Bela Lugoshi Is Dead”. Ten wciąż, mimo upływu 4 dekad, robi podobne wrażenie jak wtedy, kiedy po raz pierwszy usłyszanego go w audycji Tomasza Beksińskiego. To właśnie ten utwór nadął oblicze całemu rockowi gotyckiemu. I choć Bauhaus nigdy nie stał się tak wielką gwiazdą jak The Cure, to jego wpływ jest trudny do przecenienia. A na bis otrzymaliśmy jeszcze dwa covery, które tak wrosły w ten zespół, że niemal wydają się ich własnością – „Ziggy Stardust” Dawida Bowiego oraz „Telegram Sam” T. Rex.
Peter jako frontman mało konwersował z publicznością, choć zdarzało mu się pożartować podczas przedstawiania kompanów, ale jego charyzma wystarczałaby sama do wypełnienia tej sali. Trochę bawił się rekwizytami, np. koroną itp. I podczas „Bela Lugoshi” wyglądał tak wampirycznie ze szkarłatną apaszką, że bardziej się już nie dało. Przyznam, że był to dla mnie bardzo ważny koncert i poczułem, że pewien poważny muzyczny niedosyt został zaspokojony.
Bauhaus supportowało londyńskie trio Desert Mountain Tribe, w którego muzyce słychać równie wiele gotyckiego rocka, którego Bauhaus są jednymi z ojców, jak i pustynnego, stonerowego, inspirowanego muzyką bliskowschodnią brzmienia Kyuss. Chłopaki wyraźnie byli szczęśliwi z możliwości zagrania na takiej trasie i przez 9 utworów dawali popis energetycznego grania. Szkoda tylko, że energia jaką wykrzesali trochę poszła na marne podczas półgodzinnego oczekiwania na danie główne, wypełnionego muzyka Marleny Dietrich. Ale to już tylko taki drobny zgrzyt, bo ogólne wrażenie było więcej niż dobre.
Peter Hook & The Light (Joy Division), Wrocław, Zaklęte Rewiry, 15.11.2018
Peter Murphy (Bauhaus), Desert Mountain Tribe, Wrocław, A2, 26.11.2018
tekst i foto: Paweł Domino