Marc Ribot zgrał w Sali Czerwonej NFM. Wszedł pochylony na scenę, w ręku trzymał mocno sfatygowaną gitarę. Usiadł na krześle jakby za karę. Z daleka widać było jego brązowe buty sportowe i dłonie trzymające instrument. Czarna czapka, czarne spodnie, czarna marynarka, ciemna koszulka i głębokie pochylenie głowy w kierunku gitary- taki wizerunek artysty utrwalał się w oczach słuchaczy przez blisko półtorej godziny. Sfatygowanie instrumentu doskonale korespondowało ze strojem artysty i jego sposobem bycia. Gdybym zobaczyła gitarzystę w przejściu podziemnym, z wystawioną czapką pełną monet, grającego do przechodniów, nie czułabym zgrzytu między wizerunkiem, a przestrzenią, w której przyszło mu improwizować.
W zapowiedzi koncertu można było przeczytać:
Enigmatyczny gitarzysta Marc Ribot wydał sześć bardzo różnorodnych solowych albumów gitarowych: (m.in. John Zorn’s Book of Heads, Plays the Works of Frantz Casseus, Saints, Don’t Blame Me, Exercises in Futility), a płyta Silent Movies (Pi Recordings) z 2010 roku, chwalona przez krytyków na całym świecie, została opisana przez „Village Voice” jako „pełne smutku dzieło sztuki” i znalazła się na kilku listach Best of 2010, w tym w „LA Times”. Jego występy solowe na żywo są nieprzewidywalnymi wydarzeniami, które mogą czerpać z tych wszystkich albumów lub wykraczać poza nie. Artysta tworzy dźwiękową matrycę pamięci, swobodną improwizację, ducha czasu, pozaziemskie sygnały radiowe i wiele więcej, zawsze sprawiając, że odbiorcy słuchają w najwyższym skupieniu.
Nie da się zaprzeczyć, że Marc Ribot to artysta oryginalny. Jego sobotni koncert mógł nużyć i fascynować. Dźwięki wydobywane przez Marca z gitary akustycznej były zaskakujące, technicznie nieprzewidywalne, tonacyjnie i rytmiczne różnorodne i najczęściej niespodziewane. Jego „Wielkiej improwizacji” słuchało się z zainteresowaniem domagającym się krawieckiego przenicowania lub fali zachwytów. W Sali Czerwonej NFM zdawało się wyczuwać akustyczne drgania jednego i drugiego.
tekst: Dorota Olearczyk
foto: Julian Olearczyk