Miejsce akcji – Wrocław (a właściwie Breslau), czas – listopad 1945 rok. Na wielkie cmentarzysko przychodzą wygnańcy i przesiedleńcy ze wschodu, aby zgodnie z obyczajem odprawić Dziady. Tak zaczynają się „Widma” w reżyserii Jarosława Freta wystawione premierowo na deskach Opery Wrocławskiej szóstego marca 2019 roku.
Kantata Stanisława Moniuszki napisana do tekstu drugiej części „Dziadów” Adama Mickiewicza to utwór eksploatowany scenicznie w pobliskim NFM-ie podczas 52. Wratisalvii Cantans. Tym razem, z okazji obchodów 200. rocznicy urodzin Moniuszki zobaczyliśmy „Widma” w Operze Wrocławskiej. I dobrze, bo to dwie zupełnie inne inscenizacje. O ciekawym pomyśle Pawła Passiniego pisaliśmy już w relacji: Widma na 52. Wratislavii Cantans, więc odstawmy ją na bok i przejdźmy do Fretowskich „Widm”.
Reżyser i scenograf chór uczynił zbiorowym bohaterem kantaty. Na scenę wprowadził mrok, zgliszcza, powojenne ruiny, odcienie szarości, brudnego błękitu i lirnika, który wiarygodnie wprowadził widza w obrzęd.
Multimedialnym animacjom zniszczonego miasta towarzyszyły nagrobki, atrybuty niezbędne do wywołania zjawy i multiplikowane drzwi. Statyczny chór nie schodził ze sceny przez 70 minut trwania spektaklu i atakował widza prawdą słowa, dźwięku i wyrazu dramatycznego.
Spektakl był czytelny. Wybrzmiał wyjątkowo dobrze, z dużą atencją dla każdego słowa wypowiadanego i wyśpiewywanego, scenografia nie przysłaniała warstwy dźwiękowej i słownej.
„Widma” w reżyserii Jarosława Freta dobrze się oglądało i jeszcze lepiej słuchało. Prawdy moralne i przesłania dla życzących wybrzmiewały z całą intensywnością sensów w nich zawartych. Soliści i chórzyści byli jak postaci z portretów, zastygnięci w kadrze, patrzący prosto w obiektyw, czyli w oczy widzów, którzy stali się zbiorowym, ale niemym bohaterem historii.
tekst: Dorota Olearczyk
foto: Julian Olearczyk