Na półki księgarskie właśnie trafił znakomity reportaż, wydany przez oficynę Muza, „Dzień bez Teleranka”. Rozmawiamy z jego autorką – Anną Mieszczanek – publicystką, redaktorką, animatorką społeczna i psychoedukatorką.
PIK: Co było dla Pani inspiracją do podjęcia tematu Stanu Wojennego?
Anna Mieszczanek: Kilka lat wcześniej szukałam materiału do innej książki – o wyrzucaniu z pracy dziennikarzy tuż po wprowadzeniu stanu wojennego, czyli o tej słynnej weryfikacji. Wzywali nas na rozmowy urzędnicy rządzącej wtedy partii i pracownicy Służby Bezpieczeństwa, pytali dlaczego w czasie pierwszej Solidarności, tej po strajkach w Stoczni w 1980 roku, pisaliśmy coś, co według nich nie powinno się ukazać, bo „godziło w podstawy ustroju socjalistycznego”. Próbowali namawiać do pisania tego, co dla nich wygodne. Jak ktoś się nie zgadzał, tracił pracę. Ponad tysiąc osób musiało wtedy pożegnać się z zawodem i szukać nowego sposobu zarabiania na życie. Jeden ze znanych dziennikarzy zaczął prowadzić antykwariat, inny został taksówkarzem inni robili długopisy albo puzzle na wtryskarkach. Ja sama przez pewien czas szyłam małe laleczki z polaru, które moja wspaniała sąsiadka wypychała groszkiem, doszywała główki, a potem wstawiała do sklepów.
Chciałam znaleźć w archiwach stenogramy tych rozmów weryfikacyjnych, sądziłam, że to będzie łatwe. Ale nie udało mi się, zostawiłam więc ten pomysł. A w ubiegłym roku wydawnictwo zaproponowało mi napisanie książki o 13 grudnia 1981, bliski temat. Zgodziłam się.
PIK: Czy „Dzień bez Teleranka” to ponura wizja dziwnych czasów, czy znajdziemy w książce także pogodne, nieco cieplejsze akcenty?
AM: Jest jak w życiu – i dramat i komedia. Polacy mają we krwi radzenie sobie z opresją ze strony władzy. W końcu to jest nasze wspólne, międzypokoleniowe doświadczenie i rozbiorów i II wojny, potem czasów stalinowskich, gomułkowskich, jakich kto jeszcze chce. Władza czegoś zakazywała, myśmy robili swoje, jak tylko się dało. Jak nie było można inaczej – to w konspiracji.
W stanie wojennym „ulica” natychmiast reagowała na przemoc władzy śmiechem. Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego już pierwszego dnia, zgodnie ze skrótem nazwana została „wroną” i zaraz powstał najbardziej znany greps tamtego czasu: wrona orła nie pokona.
Władza mówiła na nas „element antysocjalistyczny”, a my nosiliśmy w klapach malutkie oporniczki, bo za znaczek Solidarności można było iść do więzienia, a za opornik już trudniej.
Władza przemawiała do narodu w tych swoich okropnych dziennikach telewizyjnych o 19:30, a ludzie wychodzili wtedy gremialnie na spacery. Jak władza na to zarządziła godzinę policyjną od 19, żeby nie można było wychodzić z domu, to ludzie spacerowali w czasie wcześniejszego Teleexpresu o 17.
W podziemiu drukowało się – bez komputerów przecież – ulotki, książki. Maszynopisy po kolejnych korektach przepisywało się od nowa. Ktoś jechał z plikiem maszynopisów na drugi koniec miasta do korektorki, w tramwaju rozsypały mu się kartki i utaplały w błotku, bo zima w końcu, współpasażerowie udawali, że nic nie widzą, zbierał to biedak. Potem podziemna redakcja się zaśmiewała, ale gdyby jakiś ubek był w tym tramwaju, byłoby ponuro. Te wydrukowane ulotki i książki trzeba było rozprowadzać po ludziach, ktoś przewoził je w beczce po śledziach, żeby nie było podejrzanie.
Postrzelonego przez zomowców chłopaka po operacjach koledzy wydobyli ze szpitala wykorzystując prosektorium. No, musiał udawać trupa – klimat jak z kabaretu Macieja Zembatego. W „internatach”, czyli tych miejscach gdzie więziono działaczy pierwszej Solidarności, śpiewano zresztą gremialnie jego piosenkę, o tym, że w końcu rozpadnie się mumia Lenina, a potem
wszystkich czerwonych zgoni się gdzieś za Ural i każe im tam, do samiutkiej
śmierci, budować komunizm.
Łzy – bo przecież ludzie naprawdę ginęli, było ponad stu zabitych – i śmiech przeplatały się wtedy.
PIK: Czy reportaż historyczny to Pani ulubiona forma kontaktu z czytelnikiem i drugim człowiekiem?
AM: Lubię duże wywiady – moja pierwsza książka, Krajobraz po szoku, zrobiona jeszcze w podziemnym kwartalniku Karta składała się z wywiadów z osobami, które w młodości przeżyły wydarzenia Marca ’68. Potem, już legalnie, zrobiłam długą rozmowa z psychoterapeutą Wojciechem Eichelbergerem Jak wychować szczęśliwe dzieci, która okazała się bestselerem, bo wydana po raz pierwszy w roku 1994, do niedawna była wielokrotnie wznawiana.
W „Dniu bez Teleranka” też wywiady stały się podstawą opowieści o głównych bohaterach. Nagrywałam je ze znajomymi i znajomymi znajomych w roku 1989 i 1990, myśląc wtedy o książce zapisującej nasze doświadczenie ostatnich lat PRL. Moja młodsza córka miała wtedy pół roku, nie mogłam się zaangażować w ten nowy świat, który wtedy w ogromnym tempie się tworzył, więc nagrywałam, zapraszając ludzi do domu. Wtedy, bezpośrednio po nagraniach, tylko dwa ich fragmenty zostały opublikowane w uruchomionym na nowo po Okrągłym Stole „Tygodniku Solidarność”. Te wywiady przeleżały się w mojej szafie przez lata i dopiero teraz miałam okazję je wykorzystać.
Lubię opowiadać historie ludzi. „Dzień bez Teleranka” jest takim „Polaków portretem własnym” z lat 80. Nie skupiałam się na tym, co nam ta władza w latach 80 zrobiła. Bardziej – na tym komu to zrobiła. Jacy byliśmy wtedy, jak radziliśmy sobie z tą opresja, co nam w tym pomagało, skąd mieliśmy siłę, by wierzyć, że to przetrwamy. Z tej perspektywy rodzinne historie każdego z nas są prawdziwą skarbnicą.
PIK: Pięknie dziękuję za rozmowę.
oprac. Dorota Olearczyk
„Dzień bez Teleranka. Jak się żyło w stanie wojennym” Anna Mieszczanek