W programie 40. Przeglądu Piosenki Aktorskiej poniedziałek oznaczony był dopiskiem – Dzień Szkół Teatralnych. Na Dużej Scenie Capitolu można było oglądnąć „Co gryzie Gilberta Grape’a” z krakowskiej AST w reżyserii Marcina Czarnika. Na ul. Braniborskiej – „Jutro zawsze będzie jutro” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka, a na scenie Studia Musicalowego Capitolu „Spokojnie, jestem szalona” w reżyserii Konrada Imieli.
„Jutro zawsze będzie jutro” oglądaliśmy już wcześniej, a zapiski i zdjęcia ze spektaklu publikowaliśmy w osobnej relacji – „Jutro zawsze będzie jutro” | dyplom studencki na AST.
Teatralna adaptacja kultowej powieści Petera Hedgesa „Co gryzie Gilberta Grape’a przeplatana muzycznymi przebojami, wykonanymi w zupełnie nowych aranżacjach, przy akompaniamencie grającego na żywo zespołu miała w sobie młodzieńczy, studencki entuzjazm. W spektaklu wystąpili: Amy: Małgorzata Walenda, Becky: Marianna Linde, Bonnie: Iga Rudnicka, Arnie: Dariusz Pieróg, Gilbert: Przemysław Kowalski, Tucker: Jakub Sielski.
oprac. d.o.
foto: Julian Olearczyki Dorota Olearczyk
„Miłość w Leningradzie” – spektakl wystawiany na Dużej Scenie Impartu w ramach nurtu głównego 40. PPA widzów z pierwszych rzędów sprowokował do wypicia strzemiennego.
Piosenki zespołu Leningrad z Sankt Petersburga zaprezentowane przez Teatr Miejski w Gliwicach ze znakomitym udziałem Mariusza Kiljana płynęły w gęstym od szlamu codzienności potoku.
Grupa Leningrad z charyzmatycznym liderem Siergiejem Sznurowem działająca w Rosji od 1997 roku cieszy się ogromną popularnością. Mocne metafory, wulgaryzmy, bezkompromisowy portret rządzonej przez Putina współczesnej Rosji wycieka z piosenek utrzymanych w stylistyce zbuntowanego rocka.
Akcja „Miłości w Leningradzie” rozgrywa się w klubie. Bywalcami lokalu są postacie z piosenek grupy Leningrad. Tutaj toczy się opowieść o pieniądzach, narkotykach, modnych ciuchach, wyjazdach na Zachód, a nawet o dwóch wieżach.
Jak się sponiewierać … to tylko w Petersburgu – zdaje się krzyczeć reżyser, aktorzy i realizatorzy spektaklu.
tekst: Dorota Olearczyk
foto: Julian Olearczyk i Dorota Olearczyk
O kinie amatorskim i Klubie Realizatorów Filmowych z założycielem – filmowcem i animatorem środowiska – Jakubem Gryzowskim, rozmawia Aleksandra Klonowska.
Aleksandra Klonowska.: Skąd pojawił się pomysł na stworzenie KRF?
Jakub Gryzowski.:
Pomysł zaświtał w głowie Jakuba Zasady, a ja go podchwyciłem. Od 2005 roku działaliśmy w grupie filmowej Hafciarka. Zauważyłem że nie ma we Wrocławiu miejsca, w którym regularnie pokazywanoby twórczość filmowców amatorów. Chodziło więc o propagowanie zarówno prac własnych jak i cudzych – o poznanie się, wymianę doświadczeń, myśli.
A.K.: Kto może być klubowiczem KRF-u?
J.G.:
Każdy może być członkiem KRF. Tym sposobem sprzeciwiamy się branżowej masonerii, której naczelną zasadą jest selekcja (bardzo rzadko oparta o walory artystyczne). Na spotkaniach KRF-u dominuje wola poznania i współpracy, a nie rywalizacji i samo-wywyższania.
Każdy może przyjść na spotkanie KRF i zaprezentować swój film, stając się tym samym członkiem klubu. Jeśli ktoś swoje chamstwo, agresję i nienawiść wyraża jedynie w obrazie filmowym, a nie podczas samego seansu (np. zakłócając go, lub molestując innych amatorów) również jest mile widziany w klubie.
A.K.: W manifeście napisanym w 2004 stwierdzacie, że mamy coraz częściej do czynienia z techniczną batalią, która z roku na rok, coraz silniej ruguje amatorów – posługujących się skromnymi środkami o osobistym przekazie oraz indywidualnej wizji zwyczajnych ludzi z kamerą – na modłę Dżygi Wiertowa – filmowych wariatów, marzycieli. Czy po 5 latach uważasz, że KRF działa w duchu manifestu, czy też poszedł jeszcze innym torem.
J.G.:
To jak działa KRF zależy od poszczególnych członków oraz ich aktualnego poziomu morza w duszy. Ci którzy przewijają się stale – jak Tomasz Kowal czy Awangranda Wrocławska – są wierni swoim środkom wyrazu oraz manifestowi KRF, o którym istnieniu chyba nawet nie wiedzą. Często pojawiają się u nas „jednostrzałowcy”, którzy pokazują nam swoje próby, a później odchodzą bezpowrotnie w stronę branży, lub jeszcze gdzie indziej.
A.K.: Czy istnieje jakiś portret klubowicza KRF? Pewnie każdy jest trochę inny, ale może dałoby się wyłuskać kilka osobowościowych typów.
J.G:
Trudno o jednoznaczny portret członka klubu, zwłaszcza że oprócz twórców przychodzą do nas ludzie (to też klubowicze), którzy chcą tylko oglądać filmy. Z pewnością zainteresowanie filmem amatorskim to rzecz dosyć specyficzna, więc można powiedzieć, że coś tych ludzi jednak łączy. To najprawdopodobniej ciekawość, otwartość, chęć poszukiwania takich obszarów kultury, które nie zostały jeszcze zagarnięte przez kapitalizm i wszystko co się z nim wiąże (pragmatyzm, interesowność, nihilizm).
A.K.: Czy wśród gatunków pojawiających się w KRF-ie jakieś dominują?
J.G.: Z kinem niezależnym, amatorskim, offowym, zwyczajowo kojarzone są utwory parodystyczne i/lub horrory (wpływ selekcji licznych festiwali i przeglądów). Na szczęście u nas dominują filmy, które wymykają się prostej gatunkowej klasyfikacji. Mamy dokumenty, klipy, fabuły, pewnego rodzaju wideoarty, ekspresje, impresje, mix stylów i konwencji. Dominuje chęć osobistego wyrazu za pomocą filmu.
A.K.: Zajmujesz się filmem, na pewno często chodzisz do kina. Czy zdarza Ci się porównywać filmy klubowiczów i te, które sam tworzysz z tym, co widzisz na dużym ekranie?
J.G.: Te porównania robi się mimo woli i jakby poza świadomością. Patrząc jednak trzeźwo, film profesjonalny i amatorski to dwa oddzielne światy, które rządzą się swoimi odmiennymi prawami, dlatego nie należy ich porównywać, choć wielu – najczęściej z opłakanym skutkiem – próbuje to robić. To tak, jakbyśmy zestawiali pływaka i biegacza, dla których nie ma wspólnej kategorii, choć obaj uprawiają sport.
A.K.: Czy zauważyłeś, z perspektywy czasu, jak bardzo rozwinął się ten offowy gatunek filmowy? Jeśli tak, to co najbardziej przykuwa Twoją uwagę.
J.G.: Nie wiem, czy rozwój to odpowiednie słowo w kontekście historii filmu offowego czy amatorskiego. Z pewnością dostęp do coraz lepszych technicznie środków rejestrujących obraz jest dużo bardziej powszechny i tańszy niż np. 20 lat temu. Stąd jednak wynika pokusa „bawienia się w branżę”. Skoro mój aparat daje mi taki obraz jak ten w kinie, to będę robił filmy przypominające komercyjne produkcje. Takie nastawienie zubożyło język kina amatorskiego, które – o ile jest prawdziwe – musi być alternatywne. To rozumiało i rozumie garstka ludzi z kamerą, którzy z jej pomocą, dają swój indywidualny wyraz. Więc jeśli rozwój, to tylko rozumiany indywidualnie, w ramach konkretnej twórczości danego amatora.
Najbliższa edycja KRF już w ten piątek (5 kwietnia) w Ośrodku Działań Artystycznych przy ulicy Grabiszyńskiej 56 we Wrocławiu.
START: g.18:00
Organizatorzy zapewniają, że będzie to wyjątkowa edycja m.in z muzyką na żywo. Klub realizatorów filmowych na fb: https://www.facebook.com/KlubRealizatorowFilmowych/
Jakub Gryzowski (1984) – autor filmów amatorskich, animator kultury. Od trzynastu lat działa w grupie Hafciarka (hafciarka.tumblr.com). Od 2014 roku prowadzi Klub Realizatorów Filmowych. W ramach tej inicjatywy organizuje comiesięczne pokazy filmów amatorskich we wrocławskim Firleju, wspiera produkcje niezależne, przyczyniając się do popularyzacji filmów pozainstytucjonalnych. Organizator i dyrektor programowy festiwalu Dni Kina Amatorskiego.
tekst: Aleksandra Klonowska
Zakończył się remont i przebudowa budynku Wrocławskiego Teatru Współczesnego. 5, 6 i 7 kwietnia na wyremontowanej Dużej Scenie będzie można obejrzeć „Panią Furię” Grażyny Plebanek w reżyserii Krzysztofa Czeczota.
Remont rozpoczął się 3 września 2018 r. i trwał do 31 marca 2019 r. Autorką projektu architektonicznego jest Barbara Strzębała z Autorskiego Studia Architektury ASA, a generalnym wykonawcą firma ALFA DACH.
Zakres prac dotyczył m.in. montażu baterii fotowoltaicznych na dachu, ocieplenia budynku, wymiany okien, instalacji elektrycznej, klimatyzacji i wentylacji. Wymienione zostało także oświetlenie sceniczne i oświetlenie pozostałych przestrzeni budynku na energooszczędne, ledowe. Zwiększyła się efektywność energetyczna budynku o 66,13%. Remont obejmował także widownię Dużej Sceny, wymianę foteli i przebudowę foyer.
Całkowity koszt inwestycji to 15 267 255,00 zł brutto, w tym: środki unijne – 5 561 255,00 zł brutto, dotacja miejska – 9 706 000,00 zł brutto [w tym dodatkowe środki wyasygnowane przez Miasto Wrocław: 3 200 000,00 zł brutto].
Możemy się spodziewać większej przestrzeni między rzędami foteli oraz balkonów na elewacji, z których będzie można skorzystać czekając na spektakl.
oprac. d.o.
foto: Julian Olearczyk
Kartonowe ściany, postacie w białych uniformach z ogolonymi włosami, wszyscy wyglądają tak samo i mają dbać o to, aby brać swoje leki. Tego oczekuje od nich przenikliwy, zniekształcony głos, który okazuje się głosem wątłego brata poruszającego się na wózku inwalidzkim.
Bracia i siostry przychodzą do niego z problemem, a on ma powtarzaną jak mantra radę – pytanie – czy wziąłeś swoje leki? Potem prosi o piosenkę. Jedne podobają mu się bardziej drugie mniej, ale wszystkie wyrzuca do wirtualnego kosza wyświetlającego się w tle sceny jak ikonka na pulpicie komputera. Jego ośmiornicze, lepkie macki sprawnie manipulują postaciami, do czasu, gdy Bracia i Siostry zgromadzenia zaczynają czuć potrzebę uwolnienia się.
Ważne słowa, o wolności, wojnie, rewolucji brzmią na nowo z dużą siłą ekspresji i emocji.
„Out of the System, czyli Wielki Brat słucha” to tytuł jednej części spektaklu Koncertu Finałowego 40. PPA. Na scenie śpiewają, trudni do zidentyfikowania: Katarzyna Strączek, Helena Sujecka, Emose Uhunmwangho, Andrzej Kłak, Tomasz Orpiński, Bartosz Picher, Krzysztof Suszek, Mikołaj Woubishet. Marcin Liber- reżyser spektaklu- akcję umieszcza w kartonowym domu orwellowskiego Wielkiego Brata.
Piosenki m.in. „War” Sinead O’Connor, „Dying” Courtney Love, „Jestem Bogiem” Paktofoniki, „The Robots” Kraftwerku, „Mamo, mój komputer jest zepsuty” Cool Kids Of Death, czy „Urodziłem się 20 lat po wojnie” Dezertera śpiewane po polsku i po angielsku (z wyświetlanymi tłumaczeniami) są także tłumaczone na język migowy. Nowe interpretacje zyskują nowe, nieobojętne sceniczne życie.
tekst: Dorota Olearczyk
foto: Julian Olearczyk i Dorota Olearczyk
5 kwietnia na ekrany kin trafi najnowszy film hiszpańskiej reżyserki, Eleny Trapé, pt. „Berlin, Barcelona”.
Film opowiada o trzydniowej wizycie grupy znajomych, którzy postanawiają odwiedzić przyjaciela z czasów studenckich obecnie mieszkającego w Berlinie.
Starzy przyjaciele studiujący niegdyś wspólnie w Barcelonie: Olivia (Alexandra Jiménez), Guille, (Isak Férris) i Eloi (Bruno Sevilla) postanawiają wpaść bez zapowiedzi i zrobić niespodziankę urodzinową Comasie (Miki Espabré). Nieco przytłoczony jubilat ugaszcza przyjaciół w swoim mieszkaniu i wspólnie z nimi planuje nadchodzące dni. Niewinny weekendowy wypad jest jedynie zasłoną dymną dla prawdziwych powodów przyjazdu do Berlina. Dalszy ciąg zdarzeń może zaskakiwać, ale tylko na pierwszy rzut oka. Każdy z bohaterów przywiózł wraz z bagażem swoją tajemnicę i problemy, z którymi przyjdzie się wspólnie zmierzyć, a to niestety mocno odbije się na wszystkich.
„Berlin, Barcelona” nakręcony został w Berlinie, i tam wraz z bohaterami odbywamy miejski spacer. Spacer czasem śmieszny, jednak przede wszystkim gorzki i przepełniony często niezrozumiałymi pretensjami do innych i świata. Olivia, Guille, Eoi i Comas należą bowiem do pokolenia ludzi zblazowanych, słabych, skrajnie egoistycznych i płytkich. Brak komunikacji wewnątrz paczki znajomych jest na tyle dojmujący, że widz dość szybko przestaje darzyć szczerą sympatią bohaterów i przeczuwa brak happy endu w tej historii.
Nie jestem pewna, czy zamierzenie reżyserka pokazała współczesnych 30-latków jako pokolenie „dzieci we mgle”, które jest tak skupione na swoich problemach, że nie jest w stanie ze sobą szczerze porozmawiać i okazywać sobie empatii. Bohaterowie, którzy nie wyściubiają nosa poza bańkę swoich problemów nie wzbudzają również empatii w widzu i może dlatego film ogląda się z umiarkowanym zainteresowaniem, które raczej nie utrzyma się długo po seansie.
Recenzja powstała dzięki uprzejmości Kina Nowe Horyzonty.
tekst: Aleksandra Klonowska
foto: Institut Català de les Empreses Culturals, Coming Soon Films, Miss Wasabi, Instituto de la Cinematografía y de las Artes Audiovisuales (ICAA), Televisió de Catalunya (TV3), Radio Televisión Española (RTVE)
W niedzielę, 31 marca, wczesnym popołudniem w bajkowy świat zabrali nas twórcy koncertu „Marzenia się spełniają”. Narodowe Forum Muzyki użyczyło swojej przestrzeni dla wydarzenia adresowanego do dzieci i prezentowanego w ramach 40. Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Ach, co to było za widowisko.
Cała Sala Główna wypełniona młodymi widzami z opiekunami. Dzieci wpatrzone w telebim z fragmentami filmów Disneya. Na scenie – Orkiestra NFM-u pod dyrekcją Radosława Labahua oraz wokaliści – Katarzyna Łaska, Olga Szomańska, Artur Caturian, Marcin Januszkiewicz, Mateusz Ziółko oraz Zosia Młodawska i prowadzący Paweł Krupski. Cała masa wzruszeń i podróż w krainę spełnionych marzeń.
Piosenki o przyjaźni, miłości, odwadze, poszukiwaniu przygód zagrane przez orkiestrę symfoniczną i zaśpiewane przez znakomitych aktorów musicalowych, artystów piosenki zaczarowały dziecięcą widownię. Na koniec były także pląsy, co śmielszych milusińskich, w przejściach między rzędami.
oprac. d.o.
foto: Julian Olearczyk i Dorota Olearczyk
Na scenie – olbrzymi stół, na jego krawędzi napis multimedialny „dla Romana Kołakowskiego”- to początek Gali 40. Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Przy, na, pod… stołem spotykają się postaci z opowieści o zmierzchu idei, wartości, cywilizacji… . „Koniec” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka to przerażająco dobry spektakl, który pozostaje w pamięci widza PPA i wwierca się w umysł.
Osiemnaście utworów z kanonu Piosenki Aktorskiej śpiewają znakomici ich interpretatorzy.
Ze sceny słyszymy „Jeśli chcesz hodować diabła, to w głębokim dole trzymaj go”. Widzimy księdza (Jacek Braciak) wypluwającego spod sutanny ludzi. Jesteśmy w saunie, w której Olga Szomańska, jako Eurydyka w ręczniku nawołuje „Orfeuszu, gdzie jesteś”. Natalia Sikora brawurowo wykrzykuje „Widzisz mała jak to jest, tyle serca, taki gest” podczas, gdy za jej plecami mężczyźni uderzają rytmicznie marynarkami w stół. O byciu równym śpiewa Radosław Krzyżowski siedząc w kurniku. Bartosz Porczyk przeraża i zachwyca jednocześnie swoją interpretacją „Przekleństwa Millhaven”. Justyna Szafran siedząc na skraju stołu świetnie interpretuje „Tłum” Edith Piaf, pod stołem leżą osoby w kominiarkach, a do śpiewającej podchodzi i całuje osoba z tęczową flagą. W „Sarajewie”- piosence Nohavicy, ubierają trupa, którego potem ustawiają obok przyszłej żony. „Pejzaż bez ciebie” jest krajobrazem z latającymi w powietrzu workami i z maską antysmogową na twarzy wykonawczyni.
Tancerze i tancerki w ponurych, ziemisto- zielonych strojach, z podziurawionymi rajstopami, z barwami ochronnymi na twarzy żyją jakby w kanale, opadające klapy stołu pozwalają im wyjść na powierzchnię lub schować się pod nim. Finałowa piosenka gromadzi wykonawców i tancerzy przy stole.
Muzycznie zarządza całością Mariusz Obijalski i Adam Skrzypek, za wizualizacje rzucane na olbrzymi stół odpowiadają Damian Styrna, i Eliasz Styrna. Kostiumy to pomysł Bożeny Ślagi, a choreografię tworzy Ewelina Adamska-Porczyk.
W Gali 40. PPA w reżyserii Wojciecha Kościelniaka każda piosenka to osobna scenka i osobna, bardzo aktualna opowieść. Spektakl „Koniec” to mocny finał Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Kościelniakowa Gala wydaje się być przerażająco dobra i beznadziejnie aktualna. Wciąż jeszcze szukam jakiejś nadziei, może ukryła się w jabłkach, chlebie i wodzie?
tekst: Dorota Olearczyk
foto: Julian Olearczyk