W ofercie Wydawnictwa Czarna Owca pojawiła się nowość z kategorii – literatura faktu. O mieście jako największym wynalazku ludzkości, kolorowej, hipnotyzującej mozaice i ponurym obrazie ludzkiej natury przeczytamy w „Metropolis”.
W ciągu tysiącleci istnienia ludzkości nic nie ukształtowało nas głębiej niż miasta. Od początku swego istnienia były katalizatorem ludzkiego rozwoju, prowadząc do powstania nowych zawodów, form sztuki, kultu oraz handlu, a w konsekwencji cywilizacji.

„Metropolis. Największy wynalazek ludzkości” Ben Wilson, Wydawnictwo Czarna Owca
„Miasta zawsze miały w sobie coś morderczego” – pisze Ben Wilson we wstępie. Metropolia to tony fekaliów, zmysłowe rzymskie łaźnie, przecinające się szlaki handlowe, wojenne traumy… Miasto zmienia strukturę mózgu. W Biblii raj jest ogrodem, miasto rodzi się z grzechu i buntu. Babilon dźwiga złą reputację.
Wciągające i przepełnione pasjonującymi szczegółami „Metropolis” to historia ludzkiej cywilizacji, która jest historią miast.
Miasta trzeba doświadczać zmysłami – patrzeć, wąchać, dotykać, spacerować, czytać, korzystać z wyobraźni- pozwala to pojąć ich totalny charakter. W dziejach ludzkości życie w mieście zawsze koncentrowało się wokół doznań zmysłowych- jedzenia, picia, seksu, zakupów, plotek i zabawy. Te formy aktywności, tworzące teatr życia w mieście, stanowią główny temat „Metropolis”.

„Metropolis. Największy wynalazek ludzkości” Ben Wilson, Wydawnictwo Czarna Owca
Autor prowadzi czytelnika przez wieki pokazując stworzone dzięki miastom innowacje, postępujące przemiany społeczne i niezmierzone przejawy ludzkiej energii. Odkrywa między innymi tajniki narodzin miast, jak Uruk czy Babilon, zabiera w podróż po ateńskiej agorze, kreśli barwny obraz handlu w XIX-wiecznym Bagdadzie, wielkich finansów omawianych w londyńskich kawiarniach czy domowych wygód w sercu Amsterdamu. Prowadzi przez kolorową paryską belle époque i pochyla się nad zniszczoną i odbudowaną Warszawą, a także zastanawia się, jak nowojorskie drapacze chmur zainspirowały utopijne wizje społeczeństwa. Porusza również problemy XXI wieku; dzielnic nędzy czy zrównoważonego rozwoju tkanki miasta w obliczu kryzysu klimatycznego.
Ben Wilson – absolwent historii na uniwersytecie w Cambridge. Jest autorem kilku nagradzanych książek. Zajmował się konsultacją programów historycznych oraz występował w radiu i telewizji w USA, Wielkiej Brytanii i Irlandii. Pisał między innymi dla The Spectator, The Literary Review i The Guardian Online.
oprac.do
Tekst powstał dzięki uprzejmości Wydawnictwa Czarna Owca.
Piotr Matwiejczuk: Spotykamy się w dramatycznych okolicznościach – kilka dni temu wybuchła wojna na Ukrainie. Europa Zachodnia, mimo wszystkich swoich osiągnięć kulturowych i cywilizacyjnych, okazała się bardzo naiwna. Wielu polityków, w tym włoskich, uważało jeszcze do niedawna, że z Rosją można dogadywać się na gruncie dyplomatycznym.
Giovanni Antonini: Nikt nie spodziewał się takiego obrotu rzeczy. Wielu ludzi uważa, że właśnie przeżywamy powtórkę z 1939 roku. Niebezpieczeństwo polega na tym, że jeden człowiek o zapędach dyktatorskich ma tak ogromną władzę. Nie sądzę przy tym, że możemy mówić po prostu o Rosji, raczej o władzach rosyjskich. Choćby w świecie artystycznym jest przecież bardzo różnie. Niedawno władze Mediolanu poprosiły Walerija Giergijewa, który dyrygował w La Scali Damą pikową Czajkowskiego, by opowiedział się przeciwko wojnie. Nie zrobił tego, ponieważ jest dobrym znajomym Putina. Dlatego podziękowano mu za współpracę nie tylko przecież we Włoszech. Jest to przykład zaangażowania artysty w politykę, ale znam też wielu rosyjskich muzyków, którzy są przeciwni tej wojnie. Nie ulega wątpliwości, że Rosja jest krajem autorytarnym, w którym nie można swobodnie wygłaszać swoich poglądów. Myślę, że w Polsce – z powodu swojej historii i położenia geograficznego – znacie Rosję dużo lepiej niż my, Włosi.
Problem jednak polega na tym, że mało kto chciał nas słuchać na Zachodzie, gdy mówiliśmy, jak niebezpieczny jest Putin.
To prawda. Dobrym przykładem jest prezydent Berlusconi, przyjaciel Putina. Niestety Zachód wobec takich dyktatorów prowadził zwykle tzw. Realpolitik. Chodziło przecież zawsze o interesy, surowce i paliwa. A to niebezpieczna gra. Teraz, gdy Putin grozi użyciem broni nuklearnej, wszyscy zastanawiają się, co zrobić. We Włoszech nadal są tacy, którzy chcieliby się z nim układać, uważają bowiem, że alternatywą jest wojna światowa. Z tego punktu widzenia tytuł tegorocznej edycji festiwalu Wratislavia Cantans – „Niebezpieczne związki” – staje się niezwykle aktualny i nabiera nowych znaczeń.
Szczególnie że od wieków wszyscy żyjemy w Europie, a obecna wojna nie jest przecież pierwszym konfliktem z Rosją. Relacje Zachodu i Wschodu zawsze były swego rodzaju niebezpiecznym związkiem.
Oczywiście. Choć tytuł festiwalu ma dużo mniej dramatyczne źródła – są nimi słynny film Stephena Frearsa Niebezpieczne związki, a przede wszystkim powieść Pierre’a Choderlosa de Laclosa pod tym samym tytułem. Jakiś czas temu przeczytałem ją ponownie, co zainspirowało mnie do poszukania analogii w muzyce. Rzecz jasna nie jest to książka wyłącznie o relacjach seksualnych czy miłosnych.
Historia opisana przez Laclosa ma wyraźny kontekst społeczny i polityczny. Chodzi w niej przecież o uwiedzenie, które staje się narzędziem społecznej kontroli. Dlatego postrzegano książkę jako obraz korupcji i deprawacji francuskiej arystokracji na krótko przed rewolucją.
Powiedziałbym, że jest to przede wszystkim powieść o władzy – to ona ostatecznie jest motorem działań bohaterów. Zaryzykuję twierdzenie, że jest najczęstszą przyczyną ludzkich działań w ogóle. Nie zapominam, że Wratislavia Cantans powstała jako festiwal oratoryjny, dlatego w tym roku rozpoczniemy i zakończymy ją oratoriami. Napisane przez Emilia de’ Cavalieriego na samym początku XVII stulecia Rappresentatione di anima et di corpo możemy uznać za pierwsze w historii muzyki oratorium, w którym poza samą muzyką, poza wysublimowaną sztuką recitar cantando, jest obecny również wymiar polityczny i religijny. Powstało bowiem w epoce wojującej kontrreformacji, kiedy Kościół katolicki przekonywał, że jest jedynym prawdziwym reprezentantem Boga na Ziemi. Dziś, kilka stuleci później, rozmawiamy o tych samych sprawach.
Jednak konwencja, w jakiej utrzymane jest to dzieło – personifikacje Duszy i Ciała rozprawiają o kwestiach moralnych – wydaje się dość daleka od naszej współczesnej wrażliwości.
Wykonywałem Rappresentatione w ubiegłym w roku w wersji scenicznej w Theater an der Wien. W pewnym momencie między śpiewakami a reżyserem Robertem Carsenem rozgorzała dyskusja dotycząca szczegółów inscenizacji. Niektórzy uważali, że powinna ona być à rebours, powinna ukazywać przemoc Kościoła katolickiego. Ponieważ próby odbywały się tuż po tym, jak wojska amerykańskie opuściły Afganistan, snuli wręcz analogie z talibami. W tym samym roku, w którym powstał utwór Cavalieriego, na stosie spłonął Giordano Bruno. Okazuje się więc, że dzieła sprzed czterystu lat wzbudzają dziś silne emocje – zarówno w wymiarze estetycznym, jak i społecznym. Poza tym w utworze padają pytania najbardziej uniwersalne, choćby o to, co jest po śmierci albo o tajemnicę czasu i jego upływu. Takie pytania zadajemy sobie wszyscy, niezależnie od tego, czy jesteśmy religijni. Kwestie poruszane w Rappresentatione są tak podstawowe, że nie razi nawet pewna naiwność w sposobie mówienia o nich.
Poza tym jest jeszcze znakomita muzyka…
Bardzo ją cenię. Ponieważ utwór jest stosunkowo krótki, sam Cavalieri wstawiał między akty intermezza, które często nie miały nic wspólnego z główną treścią. We Wrocławiu przygotowujemy wersję koncertową, więc tego nie zrobimy. Chciałbym jednak wykonać między aktami muzykę instrumentalną z XVII wieku – tę, która stała się muzyką dramatyczną ujętą w formę sonaty. Było to zresztą wynikiem stworzenia wokalnej muzyki dramatycznej w formie oratorium czy opery. Wydaje mi się też, że utwór Cavalieriego nigdy dotąd nie był wykonywany podczas Wratislavii, mimo że Andrzej Markowski sięgał po barokową muzykę włoską. To jeszcze jeden powód, dla którego chciałem wykonać Rappresentatione w tym roku.
Przy okazji muszę dodać, że w ostatnich latach modne stało się wśród reżyserów „aktualizowanie” oper, ingerowanie w nie, na co wpływ ma również poprawność polityczna. Moim zdaniem często jest to bardzo niebezpieczne, ponieważ wyłącza wiele dzieł przeszłości z obiegu. Prawie każdy twórca, począwszy od Szekspira, miał na sumieniu coś, co z naszego punktu widzenia bywa trudne do zaakceptowania. Nazwałbym wręcz ten trend faszystowskim. Tymczasem sztuka jest przestrzenią wolności, a ja jako artysta nie chciałbym, by ktokolwiek mi mówił, czego nie mogę słuchać albo czytać i co jest poprawne politycznie albo akceptowalne moralnie.
Wymiar nie tylko czysto estetyczny ma również oratorium San Giovanni Battista Alessandra Stradelli. Historia tego świętego jest też przykładem bardzo niebezpiecznych związków.
Również w biografii samego kompozytora było ich wiele. Stradella, zasztyletowany w Genewie, prowadził życie pełne przygód, jego bogate relacje z kobietami określiłbym słowem „vivace”. [śmiech] W XIX wieku powstało nawet kilka oper, których libretta oparte zostały na kanwie biografii kompozytora. Stał się więc bohaterem romantycznym. San Giovanni Battista to w rzeczywistości opera „przebrana” za oratorium – muzyka niezwykle dramatyczna, która opowiada o wydarzeniach biblijnych, ale jej struktura jest czysto operowa. A historia Jana Chrzciciela, który w skutek spisku żony Heroda, Herodiady, został ścięty, to przecież również opowieść o władzy. Z tych przykładów wynikałoby, że niemal wszystkie ludzkie relacje są niebezpieczne, a od miłości bardzo blisko do władzy. [śmiech]
Innym przykładem jest historia rodziny Bassano – weneckich Żydów, malarzy i muzyków – której jedna z gałęzi przeniosła się do Anglii i służyła na dworze królewskim. O czym opowiadać będzie koncert Il viaggio dei Bassano?
Powiedziałbym, że przede wszystkim byli budowniczymi instrumentów i improwizującymi muzykami. Co ciekawe, ich potomkowie żyją do dziś. Zachowało się niewiele muzyki autorstwa przedstawicieli rodu Bassano – nie znamy żadnych utworów pierwszego pokolenia, jedynie kilka kompozycji Augustina Bassana, przedstawiciela drugiej generacji. Bassanowie byli tak znakomitymi budowniczymi instrumentów, że ich sława dotarła do Anglii, a król Henryk VIII zaprosił ich na swój dwór. Decyzja o przeprowadzce z pewnością była dla nich trudna, a doża wenecki narzekał, że traci tak znakomitych artystów. Ale rodzina musiała po prostu otrzymać na Wyspach lepsze warunki pracy. Nie możemy zapominać, że Henryk VIII był wielkim miłośnikiem muzyki, sam nawet komponował. Z zespołem Il Giardino Armonico wykonam kilka jego utworów. I tu właśnie znajdujemy „niebezpieczne związki” – takimi były przecież wszystkie małżeństwa Henryka VIII, czego doświadczyła szczególnie Anna Boleyn. Zatem myślą przewodnią tego koncertu nie jest prezentacja dzieł przedstawicieli członków rodziny Bassano, bo ich po prostu nie ma, lecz repertuaru, który wykonywali, oraz próba odtworzenia sztuki improwizacji, z której słynęli ci muzycy. A ta prawdopodobnie najbardziej fascynowała króla.
W tym kontekście pojawia się Silvestro Ganassi, wenecki muzyki, autor m.in. traktatu La Fontegara z 1535 roku, w którym jako pierwszy bardzo szczegółowo opisał skomplikowane wzory improwizacji, zwłaszcza w sferze rytmicznej. Podał przy tym setki przykładów, również takich, które uwzględniają skomplikowane metra muzyczne. To niezwykle ważne źródło do zrozumienia sztuki dyminucji, gdyż zawiera wszystko to, czego w zapisach nutowych nie uwzględniano. Sądzę, że dzieło to powstało, przynajmniej częściowo, jako opis sztuki uprawianej przez członków rodziny Bassano. Po Ganassim opublikowano jeszcze wiele innych traktatów o improwizacji, a jeden z ważniejszych stworzył w latach dwudziestych XVII wieku Francesco Rognoni, związany między innymi z dworem polskiego króla Zygmunta III Wazy. Źródła te są niezwykle fascynujące. Możemy porównać je do nagrań współczesnych jazzmanów: jeśli chcemy wiedzieć, jak grał Charlie Parker, musimy posłuchać jego nagrań, a nagrań gry członków rodziny Bassano nie mamy. Mamy natomiast traktaty. Program naszego koncertu będzie swego rodzaju podróżą od najwcześniejszych utworów kompozytorów flamandzkich, opublikowanych w 1501 roku w Wenecji w pierwszym drukowanym zbiorze muzyki polifonicznej Odhecaton, aż do późnorenesansowych utworów angielskich z czasów Szekspira.
Wspomniał pan o pożegnaniu części rodziny Bassano z Wenecją. Z kolei bohaterka jednoaktowej tragedii lirycznej Francisa Poulenca La voix humaine żegna się ze swoim ukochanym, który ją porzucił. Zaś Richard Strauss w Metamorfozach żegna się ze światem, który zmiotła II wojna światowa. Odwołał się przy tym do marsza żałobnego z Eroiki Beethovena, a w partyturze wpisał słowa „In memoriam”. To wyraziste, mocne gesty, które kojarzą mi się z naszymi współczesnymi doświadczeniami czasu pandemii i wojny.
Choć to dwa zupełnie różne utwory, to oba są o pożegnaniach, to prawda. My dziś żegnamy się z taką Europą, jaką dotąd znaliśmy. Także Europą zbyt leniwą, by przewidzieć możliwy scenariusz zdarzeń, czego doświadczył również Strauss. Muszę podkreślić, że tytuł tegorocznego festiwalu ma źródła właśnie w tym koncercie. Ale nie z powodu programu, tylko wykonawczyni – Barbary Hannigan. Jest to bowiem artystka wyjątkowa, która dokonuje bardzo trudnej sztuki – dyryguje, śpiewając. Zachwyciłem się tym, gdy obejrzałem jej koncert z Orchestre Philharmonique de Radio France. Sposób, w jaki prowadzi orkiestrę, zwłaszcza gest aufaktu, jest ściśle zintegrowany z opowieścią, staje się jej ważną częścią. Znajduję tu więc bezpośrednie powiązanie dzieła ze śpiewaczką i dyrygentką w jednej osobie – bez żadnych pośredników. Możemy sobie obejrzeć i posłuchać La voix humaine w tym wykonaniu w Internecie, ale doświadczenie tego koncertu na żywo to coś zupełnie innego i niepowtarzalnego.
Pożegnaniem z miłością są również Pieśni wędrującego czeladnika Gustava Mahlera, które zestawione zostaną na koncercie z pieśniami Almy Mahler, żony kompozytora. Jej twórczość wciąż znamy słabo, więcej wiemy zapewne o małżeństwie Mahlerów, które nie było łatwe. Alma, by poślubić Gustava, musiała porzucić komponowanie, choć ostatecznie mąż zgodził się, by wróciła do pisania. Pomagał jej nawet w edytowaniu i publikowaniu pieśni.
Postać Almy Mahler wydaje mi się bardzo interesująca. Ktoś nazwał ją „wdową po czterech sztukach” – jej życie obfitowało w wiele ciekawych relacji, nie tylko z Mahlerem, także z Klimtem czy Kokoschką. Związek z Mahlerem nie był łatwy, bo mąż wymagał od niej porzucenia własnej twórczości i skupienia się na nim samym. Ich małżeństwo nie trwało długo, bo Mahler zmarł już w 1911 roku. Przeżyli też śmierć córki. Wydaje się więc, że nie był to związek szczęśliwy. Z punktu widzenia hasła tegorocznej Wratislavii ważniejszy jest jednak fakt, że Alma była swego rodzaju femme fatale, o czym wspominało wielu artystów działających wówczas w wyjątkowym mieście, jakim był Wiedeń początków XX wieku. Był to również czas trudny politycznie – to właśnie między innymi ze światem Mahlerów żegnał się w Metamorfozach Strauss. De facto ten świat, który umeblowała burżuazja, zakończył się wraz z I wojną światową.
Ciekaw jestem, jak opisałby pan relację Beethovena z Kościołem. Missa solemnis powstała na konkretną okazję do wykonania w ramach liturgii, ale w ogóle się do tego nie nadaje. Theodor W. Adorno nazwał ją „wyalienowanym arcydziełem”.
Jest to przykład charakterystyczny dla całej późnej twórczości Beethovena, która istnieje niejako poza jakimkolwiek światem. Missa solemnis, podobnie jak późne kwartety czy IX Symfonia, jest utworem, którego wykonanie nastręcza wiele problemów. Msza jest z jednej strony ściśle powiązana z wyrafinowaną muzyką przeszłości, z drugiej zaś wybiega daleko w przyszłość. Dlatego właśnie jest taka trudna, dlatego trudno ją zaklasyfikować i umieścić na osi historii. Najciekawsze wydają mi się właśnie związki Beethovena z przeszłością i przyszłością muzyczną.
Dlatego Missa solemnis wymaga niezwykle doświadczonego, znającego dogłębnie partyturę dyrygenta. We Wrocławiu usłyszymy dzieło Beethovena pod kierunkiem takiego właśnie kapelmistrza.
Ogromnie się cieszę, że nasze zaproszenie przyjął John Eliot Gardiner, który zaczynał jako „zwykły” dyrygent, ale potem ewoluował w stronę wykonawstwa historycznego. Szczególnie interesująca wydaje mi się jego droga do interpretacji muzyki XIX wieku na instrumentach dawnych. Jej efektem jest dużo większa przejrzystość faktury. Przyznam, że wykonywanie Beethovena w późnoromantycznej manierze nigdy mnie nie przekonywało. Tak więc jestem pewien, że Gardiner, który partyturę Missa solemnis zna jak mało kto, pokaże zupełnie inne od standardowego podejście do tego dzieła.
Równie wybitnymi specjalistami w swojej dziedzinie są Le Poème Harmonique i Vincent Dumestre. Ich koncert ma przedstawić Jeana-Baptiste’a Lully’ego i jego imiennika Moliera jako rywali, choć chyba najczęściej postrzegamy ich jako kolegów i bliskich współpracowników.
Współpracowali ze sobą tylko na początku swojej działalności na dworze królewskim. Pamiętajmy, że Lully w dziedzinie muzyki w Paryżu był władcą absolutnym, muzycznym Ludwikiem XIV. Inni muzycy musieli liczyć się z wieloma ograniczeniami, np. pod względem liczby instrumentów w zespołach. W pewnym momencie Lully zerwał relację z Molierem, a ten zaczął współpracować z Charpentierem. Był to z pewnością bardzo trudny moment dla obu artystów, którzy zaczynali jako przyjaciele, a kończyli jako wrogowie. Warto pamiętać, że w styczniu tego roku obchodziliśmy czterechsetną rocznicę urodzin Moliera.
A skoro tak dużo mówimy o polityce, wspomnijmy o niej i przy okazji Lully’ego i Moliera. Przecież sztuka, szczególnie taniec i muzyka, miały niezwykle ważny wymiar polityczny na dworze Króla Słońce.
Oczywiście taniec i muzyka były narzędziami w rękach władcy absolutnego, co współcześnie czasami okazuje się bardzo aktualne. Tak samo aktualne są dzieła Moliera. Ale przecież sztuka barokowa w ogóle była bardzo często powiązana z władzą i Kościołem. Na szczęście miała też zawsze wymiar estetyczny.
Tegoroczny festiwal to również – zgodnie z wieloletnią tradycją – prawykonanie. Tym razem zabrzmi VIII Symfonia Pawła Łukaszewskiego, jednego z najpopularniejszych żyjących kompozytorów polskich.
Wydaje mi się, że jest to najczęściej wykonywany dziś na świecie kompozytor, nie tylko polski. Podtytuł symfonii „Hymny Banganarti” nawiązuje do stanowiska archeologicznego w Sudanie, gdzie polscy naukowcy odkryli m.in. kościół z pierwszego tysiąclecia – to prawdziwa rzadkość. Patronem świątyni był Archanioł Rafael, a na ścianach odkryto inskrypcje mu poświęcone. I to one stanowią tekst partii basowej. Czekam z wielką niecierpliwością na to prawykonanie.
Wielu z nas czeka na tegoroczną Wratislavię z nadzieją, że życie artystyczne w Europie zostało wskrzeszone na dobre po długiej przerwie pandemicznej. Sądziliśmy, że to koniec dramatu, w którym byliśmy aktorami. Tymczasem rozpoczął się jego drugi akt, tym razem wojenny. W jakim położeniu znajdujemy się obecnie?
Mogę odpowiedzieć na to pytanie tylko z perspektywy osobistej. Czuję się bardzo zmęczony intelektualnie i emocjonalnie. W pracy nad wrocławskim festiwalem starałem się być zawsze jak najbardziej kreatywny. Wszędzie wokół siebie szukałem inspiracji, by potem stworzyć swego rodzaju syntezę tego, co mnie interesuje i tego, co najciekawsze na światowej scenie muzycznej. W tym roku okazało się to jednak dużo trudniejsze, dlatego że zabrakło mi tych impulsów, których zawsze miałem pod dostatkiem: spotkań z ludźmi, koncertowania, poznawania nowych utworów i nowych interpretacji, zaskoczeń i odkryć – tego, co było moim życiem, od kiedy pamiętam. Na to wszystko nałożył się niepokój związany z wojną, która co prawda toczy się daleko ode mnie, ale we Włoszech mieszka wielu Ukraińców. Jestem poruszony tym, co mówią we włoskich mediach. Jest to na tyle angażujące emocjonalnie, że trudno mi czasami wrócić do muzyki i zamknąć się we własnym świecie artystycznym. To nic w porównaniu z dramatem ludzi w Ukrainie, ale takie jest moje doświadczenie. Dochodzi do tego niepokój o przyszłość Europy i świata – gdzieś w tle czają się na przykład wielkie Chiny. Ale co my wiemy o Chińczykach? Są młodzi, za wszelką cenę chcieliby odgrywać pierwszoplanową rolę na świecie i są już do tego gotowi.
Powiedział pan, że w takiej sytuacji trudno wraca się do muzyki. Ale co innego może nam pomóc, jeśli nie muzyka?
Dlatego gram, słucham, prowadzę próby, daję koncerty. Niektóre też odwołuję, jak to się stało kilka dni temu, gdy zrezygnowaliśmy z występu w Soczi w Rosji. Co nie przeszkodziło nam kontynuować prób z Il Giardino Armonico – tych kilka godzin dziennie spędzonych na wspólnej pracy jest prawdziwą radością. Muzyka daje pocieszenie, które jednak w tej chwili nie wystarcza. Jestem bowiem nie tylko muzykiem, w dodatku fanatycznym, lecz także po prostu człowiekiem. Dlatego teraz czuję się zagubiony.
tekst: mat. pras.
foto: Julian Olearczyk
42. Przegląd Piosenki Aktorskiej zakończył się, jak nakazuje tradycja, koncertem galowym. Przedstawienie w reżyserii Martyny Majewskiej można było oglądnąć i wysłuchać w Teatrze Polskim czterokrotnie. Gdybym mogła poszłabym cztery razy i, z całą pewnością, za każdym razem odkrywałabym nowe sensy w wieloplanowej kompozycji muzycznego spektaklu. Tak dobrej i gęstej od znaczeń Gali nie było od wielu lat na PPA.
W „WITAMY W ŚWIĄTYNI SZTUKI, słuchajcie, a będzie wam dane” każda interpretacja piosenki była działem sztuki. Nie pozwalała oderwać od siebie wzroku przez niezwykłą sublimację treści. Zachwycała wielością planów, a każdy z nich był symboliczny, znaczący, wizualnie piękny, brutalny lub subtelny.
Na scenie królowała biel. Stroje aktorów przeważnie były naznaczone jej niesplamioną czystością. Szybko jednak okazywało się, że to pozorna czystość. Krwiste, bolesne rany modelowały doświadczenia postaci. Biel kostiumów dopełniała się czerwienią tworząc świetlną flagę w piosence matki, czy ożywała pulsem olbrzymiego bijącego serca opuszczanego z góry na półnagą postać.
Czarny fortepian, białe gołębie… każdy rekwizyt wjeżdżający, wnoszony lub opuszczany na scenę wywoływał skojarzenia z archetypicznymi motywami. Ogrom statystów, tancerzy, chór, orkiestra…- wszyscy na scenie konstruowali znaczącą przestrzeń pożądań, tęsknot, wzniosłych uczuć, niepopularnych postaw, czy pragnień.
Artyści piosenki często śpiewali kompilacje piosenek, które układały się w nowe znaczenia i sensy. Niektóre przynosiły sporą dawkę optymizmu i nadziei, inne nie dawały złudzeń i bezlitośnie wpędzały nasze wyobrażenia do bram piekieł. Filmowy montaż równoległy wypełniał wizualizacje wyświetlane w tle sceny pobudzając naszą uwagę także w sferze zabawnych skojarzeń.
Martyna Majewska stworzyła dzieło wybitne. Jej świątynia sztuki brzmiała muzyką klasyczną, operową, hitami pop, hip-hopu, disco polo, piosenką literacką, filmową, aktorską…
„Kołysanka Rosemary”, „Jednorożec”, „Tamagotchi”, „Mechaniczna laleczka”, „Gaj”, „Rebeka”, „Pragnienie miłości”, „U stóp szklanych gór”, „Żółte flamastry i grube katechetki”, „Modlitwa”, „Coco Jamboo”, „Życie nie stawia pytań”, – to tylko niektóre tytuły wysłyszanych- genialnie interpretowanych- frazy.
Reżyseria, scenariusz, scenografia: Martyna Majewska, kostiumy, scenografia: Krystian Szymczak, muzyka, kierownictwo muzyczne: Dawid Majewski, choreografia, ruch sceniczny: Madlen Revlon, wideo: Michał Mierzejewski, reżyseria światła: Jakub Jan Frączek, asystentka reżysera: Patrycja Wróbel, asystent kostiumografa: Artur Mazur
Obsada: Justyna Antoniak, Paulina Gałązka, Kaja Janiszewska, Kasia Moś, Madlen Revlon, Ewa Szlempo-Kruszyńska, Magda Umer, Marta Ziółek, Maciej Musiałowski, Bartosz Porczyk, Cezary Studniak, Michał Szpak
oraz Akademicki Chór Politechniki Wrocławskiej (przygotowanie chóru: Małgorzata Sapiecha-Muzioł), studenci Akademii Sztuk Teatralnych i Studium Musicalowego Capitol
Muzycy:
Łukasz Sobolak (perkusja), Łukasz Sztaba (instr. klawiszowe), Hubert Radoszko (gitary), Grzegorz Piasecki (kontrabas, gitara basowa), Łukasz Palkiewicz aka _Szatt_ (synth, dj, loopy), Gosia Musidlak (I skrzypce), Małgorzata Lendvai (II skrzypce), Katarzyna Płachta-Styrna (altówka), Emilia Danilecka (wiolonczela), Łukasz Zgoda (saksofony), Adam Bławicki (saksofony), Jan Chojnacki (trąbka), Szymon Rybitw (puzon), Mateusz Feliński (waltornia)
tekst: do
foto. do i jo
Wystąpili w Synagodze pod Białym Bocianem, zarażali pogodną aurą i zaskakującymi tłumaczeniami piosenek, nieoczywistymi: strojem, tańcem i instrumentami. Belgijski zespół Sages Comme des Sauvages grał i śpiewał muzykę z całego świata. „Ubogie bogactwo” Mądrych jak Dzikusy – zapowiadane w tytule koncertu – zakończyło się strojnymi pląsami w synagodze.
Zespół powstał w Belgii, ale jego wielokulturowy charakter i eklektyczne brzmienie nie pozwala na jednoznaczne zaszufladkowanie. I dobrze, w tym tkwi ogromna siła projektów prezentowanych na PPA.
Ava Carrère, która śpiewa i gra na instrumentach perkusyjnych, ma korzenie francusko-amerykańskie, dzieciństwo i młodość spędziła podróżując po południu Europy, a artystyczne szlify zdobywała w alternatywnych klubach Berlina. Ismaël Colombani – wokalista i gitarzysta, eksperymentujący z egzotycznymi instrumentami strunowymi – jest w połowie Korsykaninem, a w połowie francuskojęzycznym Belgiem. Émilie Alenda (gra na fagocie i instrumentach klawiszowych) pochodzi z Francji, a perkusjonista Nilo Moreira Lima – z Brazylii.
W piosenkach uroczej grupy słychać było melanż kreolskich, karaibskich, brazylijskich, greckich i francuskich rytmów i melodii. Beztroska Mądrych jak Dzikusy mieszała się poetyką brechtowsko-weillowskiego kabaretu, punkowe manifesty z kolorową maskaradą, za którą kryła się troska o świat i jego mieszkańców.
oprac.do
foto: jo i do
Podhale ma Sabałę, Warszawa ma Grzesiuka, a Wrocław – PPA. Festiwal, podczas którego niebanalnych interpretacji utworów – pieśniarzy, kompozytorów, artystów sceny- można słuchać do woli i sycić się ich ponadczasową treścią.
Podczas 42. PPA Jan Młynarski interpretował pieśni Stanisława Grzesiuka. Publiczność, szczelnie wypełniająca kameralną widownię, śpiewała „Ojra, tarira ojra, tarira ojra, tarira raz, dwa, trzy” przy stylowym akompaniamencie bandżoli, gitary i piły.
Na Scenie Ciśnień Wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol oprócz Jana Emila Młynarskiego (śpiew, bandżola, katarynka, prowadzenie) wystąpiły Anna Bojara (piła) i Julia Daniluk (gitara). Oryginalne brzmienia w kameralnej, podwórkowej formie słuchało się wybornie. Jan Młynarski, jako kustosz i użytkownik starych instrumentów (gryf bandżoli należał do Grzesiuka) trzymał najwyższy fason kapel podwórkowych i melodię czerniakowskiej gwary. Opowiadał o obozowych latach Grzesiuka, gruźlicy, hulaszczym trybie życia, Myszce Miki na skórzanej membranie historycznego instrumentu…Charakterystycznym barytonem popularyzował przedwojenny folklor czerniakowski.
oprac. do.
foto. jo i do
„Święta Kluska” stołecznego teatru Komuna Warszawa przyjechała na 42. PPA. W Centrum Sztuk Performatywnych Piekarnia spektakl w reżyserii Agnieszki Smoczyńskiej oglądali zaprawieni w bojach i otwarci na oryginalne pomysły sceniczne bywalcy Przeglądu Piosenki Aktorskiej.
Tekst Roberta Bolesto z piosenkami Zuzanny Wrońskiej i Marcina Macuka był przeżyciem tym z gatunku absurdalnych i groteskowych.
„Święta Kluska” to musical na trójkę aktorów oparty – podobno – na czyimś prawdziwym życiu (z lekką domieszką fantazji). Tragikomiczny w treści i minimalistyczny w formie, z nienachalną ambicją, by być pierwszym okazem nowego gatunku teatralnego: bajkowego, ale nie przesłodzonego; aktualnego, ale nie doraźnie publicystycznego; poetyckiego, ale czytelnego, dla tych, którzy lubią narracyjny konkret.
Kluska to bulterierka (czyli: suka rasy bulterier), zawsze głodna, spędzająca radosne szczenięctwo w domu bezdzietnej pary kreatywnych pracowników korporacji. Jej pani wypatruje życia, które jest gdzie indziej, a jej dużo starszy konkubent jest bardzo nieśmiały, z wszystkimi tego konsekwencjami. Z czasem Kluska zaczyna sprawiać swoim państwu coraz więcej kłopotów. I nie, nie chodzi pozostawione na dywanie oskarżenie o zbyt późne wyprowadzenie na spacer, zjedzone książki i meble, a nawet o przepłoszonych ujadaniem gości. Coraz bardziej samotna, spragniona duchowości suczka zaczyna sprawiać kłopoty natury metafizycznej.
Reżyseria: Agnieszka Smoczyńska, tekst: Robert Bolesto, słowa piosenek: Zuzanna Wrońska, muzyka: Zuzanna Wrońska i Marcin Macuk, scenografia: Rafał Dominik, światło: Aleksander Prowaliński, choreografia: Kaya Kołodziejczyk, Katarzyna Sikora, kostiumy: Milena Liebe, charakteryzacja: Monika Kaleta
Obsada: Piotr Trojan, Małgorzata Gorol, Sebastian Łach
oprac. do
fot. jo i do
Po Koncercie Finałowym 42. Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, na scenie Teatru Muzycznego Capitol wręczono nagrody festiwalu.
Jury Konkursu Aktorskiej Interpretacji Piosenki w składzie: Magda Popławska, Agnieszka Smoczyńska, Agnieszka Szydłowska, Piotr Rogucki i Jerzy Satanowski, zdecydowało, że Grand Prix – statuetkę Złotego Tukana oraz 25 tys. zł – otrzyma Lena Witkowska. Nagrodę wręczył Jacek Sutryk, prezydent Wrocławia.
Lena Witkowska jest aktorką Teatru Barakah w Krakowie. Zaśpiewała „Piosenkę psychoanalityczną” z własnym tekstem i muzyką i „No klaszcz” Toma Waitsa. Akompaniowali jej: Piotr Korzeniak – gitara basowa; Piotr Śnieguła – klarnet basowy, gitara elektryczna; Mikołaj Rodzaj – perkusja.
Jury zdecydowało przyznać także dwa wyróżnienia: Martynie Guzy – za minimalizm i wrażliwość w wykonaniu piosenki „Idzie niedźwiedź” – i Julii Szewczyk – za ironię i intymność w wykreowaniu portretu współczesnej kobiety.
Martyna Guzy, licealistka z Chorzowa, zaśpiewała piosenki: „Idzie niedźwiedź” (ludową piosenkę, opracowaną przez zespół Sutari) i „Uśmiechnij się, Polsko” (muz. Mateusz Ślosorz, sł. Agnieszka Osiecka). Julia Szewczyk, absolwentka Akademii Teatralnej w Warszawie, zaśpiewała „Tylko lub mnie” (muz. Grzegorz Rdzak, słowa własne) i „Nic nie może wiecznie trwać” (muz. Romuald Lipko, sł. Andrzej Mogielnicki).
Nagroda specjalna Stowarzyszenia Autorów ZAiKS za najlepsze wykonanie polskich piosenek, 10 tys. zł, trafiła w ręce Klaudii Waszak. Nagrodę wręczył Rafał Bryndal, autor tekstów, dziennikarz, członek Zarządu Stowarzyszenia Autorów ZAiKS.
Klaudia Waszak, aktorka Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu, zaśpiewała dwie piosenki: „Paranoja jest goła” (muz. Marek Jackowski, ar. Bogdan Skiedrzyński, sł. Olga Jackowska) i „Polską Madonnę” (muz. Andrzej Sikorowski, ar. Adrian Kąca, sł. Agnieszka Osiecka).
Tukana Dziennikarzy otrzymała Lena Witkowska – za powrót do tradycji przemyślanej kreacji aktorskiej, wnikliwe studium ekstremalnych stanów psychicznych i stworzenie dwóch radykalnie różnych postaci scenicznych, z podziękowaniem w imieniu wszystkich wrażliwców, z którymi świat nie współgra (przez Junga). Statuetkę wręczyła Katarzyna Mikołajewska, dziennikarka Gazety Wyborczej Wrocław.
Tukan Publiczności, nagroda widzów obecnych na Koncercie Finałowym, również trafił w ręce Leny Witkowskiej. Statuetkę wręczyła przedstawicielka publiczności, Jolanta Górka.
Nagroda Muzeum Polskiej Piosenki w Opolu – 50 godzin sesji nagraniowej w Studiu Nagrań (w tym: nagranie, miks i mastering) przypadła w udziale Martynie Guzy. Wręczył ją Jarosław Wasik, dyrektor Muzeum.
Nagrodę specjalną Radia RAM im. Moniki Jaworskiej – statuetkę w kształcie pantofla na wysokim obcasie oraz Tour de RAM (udział w wybranych programach i podcastach Radia RAM) – otrzymała Martyna Guzy. Statuetkę wręczyli Jan Pelczar i Piotr Bartyś, szefowie Radia RAM.
Nagrodę Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Kulturalnego Polonica w wysokości 4 tysięcy zł wraz z zaproszeniem do udziału w Festiwalu Rock & Chanson w Kolonii otrzymała Lena Witkowska. Nagrodę wręczył prezes Towarzystwa, Zbigniew Kossak von Glowczewski.
Jury Nurtu Off w składzie: Weronika Murek, Jakub Skrzywanek i Dominik Strycharski, podzieliło nagrodę w następujący sposób:
– statuetkę Tukana Off i 6 tys. zł otrzymał Olek Talkowski za spektakl „Rap Magister” – za brawurowy manifest miłości do aktorstwa i przypomnienie nam, dlaczego kochamy film i teatr. Jury doceniło też precyzję wykonawczą, ogrom pracy inscenizacyjnej i w pełni autorski koncept uruchamiający współczesną hiphopową formę;
– za czułe uchwycenie tematu nieszczęśliwej miłości, który wszystkich nas dotyka i przez to łączy; chcąc docenić, jak w lekki i afirmujący sposób ukazana została potrzeba bliskości i trwania w relacjach, jury postanowiło przyznać pierwsze wyróżnienie i nagrodę w wysokości 3 tys. zł Ewie Rucińskiej i Weronice Kowalskiej za spektakl „Gloria Amore Victis”;
– za zderzenie klasyki polskiego romantyzmu z post-rockową formą muzyczną i uruchomienie w nim performatywnego potencjału; chcąc docenić konsekwencję w realizacji projektu na poziomie muzycznym, kompozycyjnym i plastycznym, jury postanowiło przyznać drugie wyróżnienie i nagrodę w wysokości 1 tys. zł Ewie Żurakowskiej i Tomaszowi Wódkiewiczowi za spektakl „Ballady i romanse”.
Tukana Publiczności Off otrzymał Olek Talkowski za spektakl „Rap Magister”.
Kapituła im. Aleksandra Bardiniego przyznała Nagrodę – Dyplom Mistrzowski i statuetkę Tukana Kapituły – Marii Peszek. Nagrodę w imieniu laureatki odebrał Jan Peszek, a wręczył Wojciech Kościelniak, przewodniczący Kapituły.
Dyplom Mistrzowski jest dziełem Michała Hrisulidisa.
Statuetki Tukanów są autorstwa Joanny Hrisulidu (projekt) i Dawida Bartonia (wykonanie).
tekst: mat. pras.
foto: jo i do
Podczas 42. PPA Krzysztof Zalewski jako chłopak z gitarą w „Śnie o Warszawie” poderwał z foteli chyba wszystkich słuchaczy koncertu w Teatrze Muzycznym Capitol.
Wieczór skonstruował z utworów Czesława Niemena. Nie zabrakło profetycznego „Dziwnego świata”, emocjonalnego „Jednego serca”, czy akustycznego „Snu o Warszawie”. Z Krzysztofem Zalewskim wystąpili: Natalia Przybysz, Paulina Przybysz, Jurek Zagórski, Tomasz Duda, Jarek Jóźwik, Pat Stawiński, Kuba Staruszkiewicz. Siostry równie cudnie tańczyły, jak i śpiewały (solo i w chórkach). Zalewski grał na gitarze, tańczył, jakby mimochodem roztaczał czar osobisty. Charakterystyczne chaplinowskie pląsy dodawały mu uroku. Jego głos i ciało współgrało idealnie. Utwory Niemena podane w odmienionej formie niosły przejmującą prawdę przekazu.
oprac.do.
fot. jo i do