Początek października Opera Wrocławska zaczyna familijnie. Pierwszą premierą sezonu artystycznego 2019/2020 będzie „Yemaya – Królowa Mórz”, do której Zygmunt Krauze, na specjalne zamówienie kompozytorskie Opery Wrocławskiej, napisał muzykę.
Przedstawienie wystawione było z powodzeniem we Wrocławskim Teatrze Lalek (Muzyczna podroż w głąb oceanu). Teraz historia Omara trafia na sąsiednią scenę i przyjmuje konwencję opery współczesnej dla dzieci. Realizatorzy zapowiadają, że to dzieło z bardzo dużą ilością tematów podejmowanych w libretcie napisanym przez Małgorzatę Sikorską-Miszczuk. Możemy spodziewać się wielu zagadnień związanych z wojną, uchodźctwem, wpływem na przyrodę, czy śmiercią bliskiej osoby- opowiada reżyserka – Hanna Marasz.
Do choreografii świata podwodnego Łukasz Ożga wprowadza humor. Wśród wykonawców pojawią się osoby w młodym wieku, zaśpiewa m.in. Chór Dziecięcy Opery Wrocławskiej i Chór Chłopięcy NFM. Baśniowość historii ma się ujawnić nie tylko w scenografii, ale także w muzyce.
Premiera opery współczesnej „Yemaya – Królowa Mórz” już 1 października, kolejne przedstawienia 2 i 6 października.
O spektaklu- operze dla dzieci i dorosłych opowiadali: reżyserka Hanna Marasz, kompozytor – Zygmunt Krauze, autorka libretta -Małgorzata Sikorska-Miszczuk, dyrygent – Adam Banaszak, choreograf – Łukasz Ożga, oraz artyści -Bożena Bujnicka, Jacek Jaskuła i Helena Czech.
oprac. Dorota Olearczyk
foto: Julian Olearczyk
W ubiegłym tygodniu swoją premierę miała książka „Trzy bieguny” Julii Hamery. Opowieść o świecie arktycznym – Marka Kamińskiego i himalajskim – Leszka Cichego rzuca urok i wciąga jak najlepsza literatura. Czytamy tu o pasji, ryzyku, przyjaźni i odwadze, ale i chwilach zwątpienia, o przeznaczeniu i niebezpieczeństwie.

„Trzy bieguny” Julia Hamera, Wydawnictwo Znak.
Bohaterem i narratorem „Trzech biegunów” jest niezwykły duet. Tworzą go: Leszek Cichy – jeden z najbardziej znanych polskich wspinaczy, wraz z Krzysztofem Wielickim jako pierwsi ludzie stanęli zimą na najwyższym szczycie świata – Mount Evereście oraz Marek Kamiński – podróżnik, zdobywca, eksplorator, jako pierwszy człowiek dotarł na dwa bieguny w ciągu jednego roku. Rozdziały rozdzielono pomiędzy wspomnienia, wrażenia z wypraw, porady i refleksje życiowe Leszka i Marka. Dla uporządkowania opowieści polarnika lub himalaisty na marginesie kartek znajdujemy podpowiedź w postaci imienia bohatera, w którego świecie jesteśmy w danej chwili czytelniczej. Czasem dwa światy łączą się, przeplatają lub wspomnieniowo nieco różnią w szczegółach uczuć, doznań i emocji. Ale dostarczają wiedzy, ciekawostek i mądrości wynikającej z doświadczenia bycia w sytuacjach ekstremalnych.
„Kurtki i spodnie mamy puchowe, śpimy w puchowych śpiworach, jednak stopy szybko marzną. (…) W nocy nastawiam budzik, żeby dzwonił co piętnaście minut, i rozcieram palce. Raz, gdy nie budzę się na czas, odmrażam sobie jeden.”- czytamy w części I, w rozdziale „Biegun Północny”, opowieść Marka.
O tym, jak zamarza słona woda czytamy: „Lód słony nie zamarza w taki sam sposób jak słodki. Gdy jest cienki, przypomina elastyczną błonę, która ugina się, gdy po niej stąpniesz. A my nie tylko stąpamy, ale też ciągniemy stukilogramowe sanki.”
O fizjologii i higienie polarnik pisze tak:
„Pewnego dnia zauważam, że z moich skarpetek zaczyna sypać się biało-pomarańczowy pył, barwą podobny do tabletek witaminowo- mineralnych, które zażywam. Nic dziwnego. Pocę się niemiłosiernie, a skarpetek nie piorę. Tak samo jak pozostałych części garderoby oraz śpiwora. Kilkadziesiąt dni bez mycia i prania… Woń potu to jedyny zapach, jaki czuję. Nie przeszkadza mi, a nawet cieszy. Bo to zapach mojego wysiłku, pracy, mojej drogi. Zapach życia.”
W innym rozdziale tym razem Leszek dodaje, że każda osoba przemieszczająca się po Antarktydzie jest oznaczona szpilką na mapie. Codziennie po nawiązaniu łączności, szpilki zmieniają miejsce. „W powietrzu daje się wyczuć zapach człowieka. Nie musimy korzystać z elektroniki, żeby wiedzieć, że ruchoma plamka to Marek.”
Czytamy także o mistycznym charakterze biegunów, o ciśnieniu na wierzchołku Everestu i przetrzymywaniu jedzenia w śpiworze, żeby się ogrzało, o mlecznej lub nadziewanej czekoladzie- lepszej w polarnym świecie niż ta, o dużej zawartości kakao, o srebrnej foli, która pod wpływem temperatury wtapia się w czekoladową masę… i całej masie innych detali podróżniczych, które budują prawdziwą, siarczystą opowieść Julii Hamery.
„Trzy bieguny” wnoszą bardzo dużo do wyobraźni czytelnika. Warto po nie sięgnąć, nawet wtedy, gdy nie planuje się podróży w wysokie góry, czy na biegun. Zmieniają perspektywę myślenia, wytrącają z miejskiej, hałaśliwej, przeludnionej codzienności.
tekst: Dorota Olearczyk
Tekst powstał dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak.
Wrocławski Teatr Komedia w tytule swojej pierwszej premiery sezonu 2019/2020 zapewnia, że „Łatwo nie będzie”. I jak na komedię z pogodnym nastrojem, wartką akcją i szczęśliwym zakończeniem przystało twórcy i realizatorzy robią wszystko, żeby spektakl był łatwy i przyjemny w odbiorze dla widza. Dla bohaterów zabawnej opowieści jest raczej skomplikowany i farsowo pogmatwany.
Komizm sytuacyjny z komizmem postaci prześcigają się w kolejnych scenach spektaklu jak najlepsi biegacze w sprintach. Profesor matematyki romansujący ze studentką, jego córka ze starszym chłopakiem, była żona z młodszym partnerem, elektryk w łazience… wartka i dynamiczna akcja nie pozwala na nudę. Wierna i stała publiczność Wrocławskiego Teatru Komedia znajduje w spektaklu mnóstwo powodów do śmiechu, ta mniej wierna dostrzega walory premiery i z uznaniem oklaskuje aktorów. Wszyscy wychodzą z teatru z piosenką finałową na ustach „Ale to już było i nie wróci więcej”, starsi panowie – idący w stronę szatni – z uśmiechem przyznają: „to se ne vrati”.
Maciejowi Tomaszewskiemu za kreację profesora przyznałabym już dziś nagrodę sezonu. Jego vis comica z nutą Louisa de Funèsa zasługuje na pomnik uznania lub dużą gratyfikację finansową.
Znakomite aktorstwo, wyrazista scenografia, barwne kostiumy, dynamiczna akcja… Czego chcieć więcej? Idźcie, pośmiejecie się, zapomnicie o zmartwieniach i zakosztujecie Macieja Tomaszewskiego w wersji mniej poważnej niż w realizacjach Wrocławskiego Teatru Współczesnego.
W „Łatwo nie będzie” w reżyserii Wojciecha Dąbrowskiego występują: Małgorzata Sadowska, Aleksandra Zienkiewicz, Lucyna Szierok- Giel, Maciej Tomaszewski i Wojciech Dąbrowski. Muzykę napisał Bartosz Pernal, scenografię przygotował Wojciech Stefaniak, kostiumy – Maria Tomczak.
tekst: Dorota Olearczyk
foto: Julian Olearczyk
Dr Lisa M. Shulman jest profesorem neurologii na University of Maryland. To także autorka i redaktorka wielu książek na temat zaburzeń neurologicznych i ich wpływu na codzienne funkcjonowanie i jakość życia. We wstępie „Mózgu w żałobie” pisze: „W 2011 roku u mojego męża i kolegi, dr. Williama Weinera, zdiagnozowano raka. Zmarł siedemnaście miesięcy później, w grudniu 2012 roku. Oboje byliśmy neurologami – lekarzami-naukowcami borykającymi się z własnymi kryzysami zdrowotnymi. Nagle wszystko się zmieniło, bo z lekarzy staliśmy się pacjentami”.
Poruszająca historia wybitnej neurolog, która zmaga się z nowotworem męża opiera się na osobistych przeżyciach pary związanych z ciężką chorobą i stratą. Ma pomóc innym w konfrontacji z podobnymi doświadczeniami. Oczyszcza, pobudza do refleksyjnego i konstruktywnego myślenia, pozwala znaleźć swoją drogę przechodzenia ścieżką bólu, cierpienia i żałoby.
Autorka wyznaje: „Moim celem jest to, by książka była nie tyle zapisem wspomnień, co przewodnikiem, rzucającym światło na powszechne doświadczenia podczas utraty bliskiej osoby i na to, w jaki sposób nasz mózg na to odpowiada i się leczy”.
„Mózg w żałobie” to książka wyjątkowa, dotyka najgłębszych aspektów straty i stresu po traumie. Opisuje zagadnienie pod kątem psychologicznym i neurologicznym. Doktor Lisa M. Shulman odpowiada w niej na pytania: w jaki sposób nasz mózg i ciało reagują na stratę kogoś bliskiego, jak przebiega fizyczny i psychiczny proces zdrowienia po stracie, jak możemy pomóc sobie i bliskim?
To połączenie pamiętnika, książki popularnonaukowej i poradnika. Ukaże się ona w księgarniach 16 października nakładem wydawnictwa Filia. To pozycja obowiązkowa, nie tylko dla zmagających się z chorobą i stratą.
oprac. Dorota Olearczyk
Tekst powstał dzięki uprzejmości Wydawnictwa Filia.
„Sud, sud – muzyczna podróż z Rzymu za Morze Śródziemne” to tytuł koncertu, który zabrzmiał w Synagodze pod Białym Bocianem. Wielki showman wiolonczeli Giovanni Sollima, stworzył teatr jednego artysty i przez blisko dwie godziny skupiał uwagę na sobie. Grał, śpiewał, zszedł ze sceny i wyszedł do publiczności, żeby przygrywać jak zawodowy grajek, zachęcał nas do rytmicznego klaskania i nucenia „łuo, łuo, łuo…”. Muzyk z Palermo – zafascynowany folklorem, a zwłaszcza rytmem w muzyce etnicznej, przeplatał utwory kompozytorów związanych z Neapolem, z rdzenną muzyką afrykańską. Swoją ekspresją dzielił się nie tylko ze słuchaczami, ale także z kompanem od teorby, czyli instrumentu przypominającego lutnię. Michele Pasotti wraz z Sollimą zagrał kilka utworów.
Na zakończenie festiwalu melomanów czekała spora dawka Gershwina, uznawanego za największego kompozytora amerykańskiego. W Sali Głównej NFM operę „Summertime – Porgy and Bess” zaprezentowali artyści pod dyrekcją maestro Marshalla. Brytyjski dyrygent, organista, pianista, główny dyrygent WDR Funkhausorchester w Kolonii oraz organista i asystent w Bridgewater Hall w Manchesterze, a w 2007 r. – główny gościnny dyrygent Orchestra Sinfonica di Milano Giuseppe Verdi – Wayne Marshall to artysta słynący z nieprzeciętnych interpretacji dzieł Gershwina. Jego wyczucie frazy „króla jazzu” z Nowego Yorku dawało się słyszeć w każdym momencie niedzielnego wieczoru. Wpadające w ucho melodie zawdzięczające swój niepowtarzalny urok połączeniu typowo amerykańskiej muzyki o afrykańskich korzeniach – jazzu, ragtime’u, bluesa i spirituals – z muzyką klasyczną, a nawet z wschodnioeuropejskim folklorem słuchało się z największą przyjemnością.
Na finał 54. edycji Wratislavia Cantans słuchaliśmy ognistych duetów, zabawnych scen zbiorowych z udziałem chóru, wzruszających popisów solowych. I nawet niedyspozycja jednego z solistów nie była wstanie przyćmić uroku „Summertime – Porgy and Bess”.
oprac. Dorota Olearczyk
fot. Julian Olearczyk, Synagoga pod Białym Bocianem po koncercie wiolonczelisty.
























































