W Muzeum Narodowym we Wrocławiu dokonano pierwszej prezentacji srebrnego ołtarza z katedry wrocławskiej po jego rekonstrukcji.
Od 30 kwietnia do 25 sierpnia na drugim piętrze Muzeum Narodowego można będzie podziwiać srebrne arcydzieła z wrocławskiej katedry. Wystawa „Dwa ołtarze” oprócz ołtarza ufundowanego w 1591 r. przez biskupa Andreasa von Jerina prezentuje też późniejsze dzieła z epoki baroku, które wzbogacały nastawę ołtarzową wrocławskiej katedry. W sali wystawowej znajdziemy zespół srebrnych zabytków, m.in. tabernakulum, figury ołtarzowe, świeczniki.
Z ołtarza – uszkodzonego po pożarze katedry w 1945 r. – zachowało się około 80 % oryginalnych elementów. Prace nad rekonstrukcją srebrnego ołtarza trwały wiele miesięcy. – Odbudowaliśmy szafę z drewna dębowego. Została ona pokryta aksamitem zamówionym we Francji. Do wykonania brakujących srebrnych elementów, takich jak krzyż główki aniołów, gwiazdki, wykorzystaliśmy 28 kilogramów srebra – wyjawił kurator wystawy – Jacek Witecki.
Nigdy by to tego nie doszło, gdyby nie wyjątkowa nić porozumienia i owocna współpraca Muzeum Narodowego z parafią katedralną – dodaje dyrektor Muzeum Narodowego – Piotr Oszczanowski.
W konferencji udział wzięli: dr hab. Piotr Oszczanowski – dyrektor Muzeum Narodowego we Wrocławiu, Jacek Witecki – kurator wystawy, ks. Paweł Cembrowicz – proboszcz Katedry św. Jana Chrzciciela we Wrocławiu oraz konserwatorzy dzieł sztuki: Małgorzata Slawiczek-Altman, Główny Konserwator MNWr, Mariusz Wierchowski, starszy renowator/Pracownia Metali, Diana Jędrysek-Skotnicka, starszy konserwator/Pracownia Tkanin, Franciszek Kosiński, starszy renowator/Pracownia Mebli i Ram.
oprac. i foto: Dorota Olearczyk
Jest we Wrocławiu taka Piekarnia, gdzie nie kupuje się chleba, tylko wzruszenia. Na Kępie Mieszczańskiej, a dokładnie przy ul. Księcia Witolda 62-70 stoi zabytkowy budynek, w którym Instytut Grotowskiego mistrzowsko zainaugurował swoją działalność.
Na nowej scenie studyjnej Instytutu, w byłej piekarni garnizonowej, a teraz Piekarni połączonej z Centrum Sztuk Performatywnych podczas trzech wieczorów można było obejrzeć znakomity spektakl Petera Brooka. „The Prisoner” Brook wyreżyserował wraz z Marie-Hélène Estienne, a wystąpili w nim aktorzy Teatru Bouffes du Nord.
W „The Prisoner” artyści urodzeni w Anglii, Meksyku, Indiach prowadzą widzów przez metaforyczną tkankę przedstawienia w sposób niespieszny. Symboliczna, organiczna scenografia zastępuje całą masę krajobrazów i miejsc. Upływ czasu sugeruje odpowiednio przyciemniane i rozjaśniane oświetlenie. Brzmienie lasu jest stereofonicznym dźwiękiem wydawanym przez aktorów ukrytych za czarnymi przysłonami przestronnej sceny z, przedzierającymi się z tynku, czerwonymi cegłami na wysokich ścianach.
Uniwersalizm opowieści, jej symbolika, alegoryczność, minimalizm … utrzymuje skupienie widzów polsko- i niepolskojęzycznych na najwyższym poziomie. Spektakl jest grany w języku angielskim z polskimi napisami wyświetlanymi w tle sceny.
Aktorzy opowiadają historię człowieka skazanego na karę, którą ma odbyć przed więzieniem, a nie w jego murach. „The Prisoner” zakorzenia w wyobraźni widza motywy zbrodni, kary, winy, skazania, przemocy, miłości. Nikogo nie osądza, a raczej przynosi głębokie wzruszenia.
Wpadłam w objęcia więźnia i więzienia bez murów. Jedno i drugie uobecnili mi aktorzy każdym swoim gestem, ruchem, sposobem patrzenia, przechodzenia…
Teraz trzeba próbować „naprawiać”, żeby móc wyjść z tego mocnego uścisku.
tekst: Dorota Olearczyk
foto: Julian Olearczyk i Dorota Olearczyk
Od 26 kwietnia do 1 września, Muzeum Etnograficzne (przy ul. Traugutta 111-113), z okazji swojego 65- lecia, zaprasza na wystawę instrumentów tradycyjnych. Ekspozycja, w ogromnej mierze, jest zbiorem eksponatów Muzeum Ludowych Instrumentów Muzycznych w Szydłowcu.
Skrzypce, basy, cymbały, piszczałki, fujarki, gwizdki, bębny obręczowe, burczybasy, grzechotki, kołatki, dzwonki, różne rodzaje dud polskich… i wiele innych instrumentów o zachwycających kształtach i nazwach można podziwiać od piątku.
Eksponaty wykonane zostały w ramach organizowanego cyklicznie przez szydłowieckie Muzeum Ogólnopolskiego Konkursu na Budowę Ludowych Instrumentów Muzycznych. Są to instrumenty specyficzne dla poszczególnych regionów Polski, takich jak: Podhale, Beskid Śląski i Żywiecki, Rzeszowskie, Świętokrzyskie, Lubelskie, Podlasie, Kurpie, Kaszuby oraz Wielkopolska.
Blisko osiemdziesiąt instrumentów krzyczy, spogląda i uśmiecha się z gablot. Niejeden muzykant chciałby dotknąć i choćby zarzępolić na suce biłgorajskiej. Chordofony, aerofony, membranofony, idiofony mogłyby z sukcesem zabrzmieć na koncercie Chudoby, czy Kapeli ze Wsi Warszawa.
Dopełnieniem wystawy są filmy, na których twórcy instrumentów ujawniają swój warsztat pracy i demonstrują możliwości akustyczne m.in. burczybasów.
Wystawie towarzyszy informator ze wstępem kuratorki Hanny Golli oraz tekstem Katarzyny Zedel z Muzeum Ludowych Instrumentów Muzycznych w Szydłowcu pt. „Ogólnopolski Konkurs na Budowę Ludowych Instrumentów Muzycznych – 31 lat od tradycji do innowacji”.
Organizatorzy zapowiadają także szereg wydarzeń towarzyszących. Wśród nich znajdujemy warsztaty dla dzieci, piknik i koncert.
Na zdjęciach z konferencji: kuratorka wystawy – Hanna Golla, dyrektor Muzeum Ludowych Instrumentów Muzycznych w Szydłowcu – Aneta Oborny, dyrektor Muzeum Etnograficznego – Elżbieta Berendt oraz dyrektor Muzeum Narodowego we Wrocławiu – Piotr Oszczanowski.
oprac. i foto: Dorota Olearczyk
Twórcy poszukują odpowiedzi na pytanie o fatalizm polskiej historii o to, czy naszymi dziejami rządzą siły anielskie czy szatańskie?
„Pracujemy nad opowieścią o drugim rozbiorze Polski, ale także o współczesności. To jest taki nasz krzyk, każde pokolenie ma swój krzyk: dlaczego tego kraju nie da się dobrze urządzić?! Na scenie oglądamy wydarzenia z 1793 roku. To był bardzo ważny rok. Wtedy całkowicie upadła polska państwowość, ale ten rok był także ważny dla świata: Wielka Rewolucja Francuska, zaćmienie słońca, ścięcie Ludwika XVI. Opowiadamy historię z punktu widzenia grupy cyrkowej, przemierzającej Wielkopolskę napadniętą przez Prusy”.
mówi reżyser, Maciej Podstawny.
Aneksja ziem polskich będąca II rozbiorem Polski rozpoczęła się już w styczniu 1793 roku. W tej atmosferze historycznych zawirowań i narastającej anarchii żyją ludzie, którzy nie zdają sobie sprawy z brzemiennych w skutki zdarzeń, których są świadkami. Wśród nich są również aktorzy wędrownego teatrzyku Wiktora Ryksa – kobieta-słoń, człowiek z dwiema głowami, człowiek-dziwoląg. Co wieczór dają swoje dziwaczne przedstawienie. Członkowie trupy wędrują i obserwują upadający kraj. Z czasem rozkład i zamęt zaczyna dotykać ich samych. Co stanie się z aktorami w upadającym państwie? Jaki świat niszczeje dokoła nich? Kim jest w ich gronie królobójca? I wreszcie, kto tak naprawdę jest RZECZPOSPOLITĄ? Twórcy poszukują odpowiedzi na te pytania.
tekst: pilgrim/majewski
reżyseria: Maciej Podstawny
dramaturgia: Seb Majewski
scenografia: Martyna Chojnacka
kostiumy i rekwizyty: Karolina Mazur
ruch sceniczny: Dorota Furmaniuk
projekt plakatu: Mirek Kaczmarek
zdjęcia: Karolina Przybylińska
Obsada:
Dariusz Skowroński [Wałbrzych] – Wiktor Ryks – właściciel teatrzyku
Elżbieta Golińska [Wrocław] – Królowa – niby żona Ryksa i gwiazda
Jolanta Solarz-Szwed [Wrocław] – Kobieta Słonica – dziewczyna ze słoniowatą nogą
Rafał Kosowski [Wałbrzych] – Syjamski brat – mężczyzna z dwiema głowami
Mariusz Bąkowski [Wrocław] – Dziwoląg – hermafrodyta
Irena Sierakowska [Wałbrzych] – Zakonnica – ktoś na kształt przyjaciela
Wojciech Świeściak [Wałbrzych] – Jakub – niedoszły królobójca
Tadeusz Ratuszniak [Wrocław] – Kaznodzieja – ani nie diabeł ani nie anioł
muzyka na żywo – KONDENSATOR PRZEPŁYWU [Qba Janicki, Bartłomiej Chmara]
Koprodukcja Wrocławskiego Teatru Współczesnego z Teatrem Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu
Próba medialna „The Prisoner” Petera Brooka i Marie-Hélène Estienne oraz otwarcie nowej sceny studyjnej Instytutu Grotowskiego na Kępie Mieszczańskiej miało miejsce w środę. Zaś od czwartku do soboty będzie można zobaczyć spektakl „The Prisoner” w nowym Centrum Sztuk Performatywnych i w nowej przestrzeni Instytutu Grotowskiego tak zwanej Piekarni.
Piekarnia, bo tak nazywa się obiekt przy ul. Księcia Witolda 62-70, została wyremontowana, wyposażona w profesjonalne systemy teatralne: oświetleniowy, nagłośnieniowy, multimedialny i sceniczny. Zainstalowano tam ruchomy system widowni posiadający do 400 miejsc. Od 2013 roku dawny budynek piekarni garnizonowej wpisano do rejestru zabytków, należy do firmy Archicom.
Po spotkaniu z Jerzym Pietraszkiem – dyrektorem Wydziału Kultury, Kazimierzem Śródką – architektem Archicomu i Jarosławem Fretem – dyrektorem Instytutu Grotowskiego fotoreporterzy zostali zaproszeni na 20 minutową próbę medialną. Efekty spotkania z aktorami na nowej scenie publikujemy w fotorelacji.
oprac. Dorota Olearczyk
foto. Julian Olearczyk i Dorota Olearczyk
- Piekarnia (foto. Julian Olearczyk)
Przed nami premiera baletowa dwóch dzieł Igora Strawińskiego. „Gra w karty” i „Święto wiosny” wchodzą do repertuaru Opery Wrocławskiej w sobotę.
Wśród twórców i realizatorów spektaklu są: dyrygent – Sebastian Perłowski, choreograf „Gry w karty” – Jacek Przybyłowicz, choreografowie „Święta wiosny”- Uri Ivgi i Johan Greben, reżyser świateł – Paweł Murlik.
Na konferencji artyści wyznali, że zmierzyli się ze strachem przed dziełem ikonicznym. – W naszym „Święcie wiosny” koncentrujemy się na takich tematach jak: nadzieja, wolność, grupa, jednostka, ofiara – mówił twórca choreografii. Obie części są zrealizowane w zupełnie różnych technikach i mają wyraźną linię dramaturgiczną.
Spektakl jest dużym wyzwaniem także dla tancerzy. Kompilacja dzieł Strawińskiego jest bardzo wyczerpująca fizycznie- mówił solista baletu.
Premiera baletowa „Święta wiosny” i „Gry w karty” już 27 kwietnia, kolejne spektakle (w tej samej obsadzie) 28 i 30 kwietnia.
W przedpremierowym spotkaniu z dziennikarzami udział wzięli: Dyrektor Opery Wrocławskiej Marcin Nałęcz-Niesiołowski, choreografowie Jacek Przybyłowicz, Uri Ivgi i Johan Greben, dyrygent Sebastian Perłowski oraz solista baletu Robert Kędziński. Spotkanie poprowadziła kierownik zespołu baletu Joanna Szymajda.
oprac. i foto z konferencji: Dorota Olearczyk
Skąd i kiedy pojawił się pomysł utworzenia cyklu filmowego „KinoUkraїna w kinie DCF”?
Aleksandra Klonowska:
Jest Pani pomysłodawczynią, oprócz tego wykłada Pani w Instytucie Filologii Słowiańskiej Uniwersytetu Wrocławskiego w Zakładzie Ukrainistyki, a Pani głównymi obszarami naukowymi są przede wszystkim studia literackie. Skąd i kiedy pojawił się pomysł utworzenia cyklu filmowego „KinoUkraїna w kinie DCF”?
Anna Ursulenko
: Moje dociekania akademickie faktycznie skupiają się przede wszystkim na literaturze i obszarach okołoliterackich, kinem więc byłam zawsze zainteresowana raczej prywatnie, niż naukowo, ale chęć i możliwość oglądania nowego kina ukraińskiego były dla mnie zawsze ważne.
W 2011 miała miejsce pierwsza próba zaprezentowania współczesnego kina ukraińskiego we Wrocławiu. Ponieważ w Polsce istniała tradycja takich przeglądów, a nowa kinematografia nie dostarczała wówczas materiału, to zawsze były to pokazy kina „zasłużonego”. Tak więc bardzo się ucieszyłam, gdy pojawiła się okazja zorganizowania przeglądu podczas dużego przedsięwzięcia kulturalno-naukowego „Pociąg do Ukrainy”, gdzie zaoferowano mi kuratorstwo. Zawzięłam się wówczas, że to nie będzie przegląd obrazów z kanonu filmowego, a nowe kino ukraińskie i wówczas udało mi się znaleźć ciekawe filmy krótkometrażowe. Tak mi się to spodobało, że zostałam z marzeniem o regularnym sprowadzaniu kina znad Dniepru do Wrocławia, aż się przydarzył 2018 rok i spotkanie z kierownictwem DCF, które też zamarzyło, żeby pokazywać kino ukraińskie.
A.K.:
Miałam przyjemność pojawić się na pierwszym pokazie cyklu ” KinoUkraїna”, gdzie prezentowany był film piękny film Maryny Stepanskiej „Na złamanie karku”. Proszę powiedzieć jakie ma Pani odczucia po pierwszym pokazie. Czy coś Panią zaskoczyło?
A.U.:
Pierwsza satysfakcja dotyczyła tego, że sala była pełna. To bardzo mnie ucieszyło, w końcu wizja, że sala będzie na wpół pusta to typowa zmora organizatora. Ponadto moim i Katarzyny Majewskiej, kierowniczki działu projektów i promocji DCF, marzeniem było to, żeby sala była podzielona 50/50 [Ukraińców i Polaków], ponieważ chcieliśmy, żeby „KinoUkraїna” była skierowana także do polskiego widza. Dzięki przeprowadzonym ankietom okazało się, że było faktycznie 50/50. Fakt, że nie zamykamy się w jakiejś enklawie społeczności ukraińskiej oraz że to może zainteresować Polaków, jest dla mnie bardzo ważny. Niewątpliwie także moje zainteresowania naukowe pozwoliły mi przewidzieć to, że Polacy przyjdą do kina, ponieważ dzięki swoim aktywnościom akademickim wiem, że zainteresowanie kulturą ukraińską jest w Polsce bardzo żywe.
A.K.
: Jako wykładowca i osoba mocno związana z kulturą ukraińską zaobserwowała Pani ewolucję jeżeli chodzi o zainteresowanie szerokiej publiczności kulturą ukraińską?
A.U.:
Prowadzę przedmiot, którego jednym z głównych zagadnień są relacje ukraińsko-polskie. Nie rozpatrujemy ich wyłącznie pod kątem kontaktów kulturalnych, ale bierzemy pod uwagę szeroki kontekst społeczno-polityczny, m.in. dynamikę stosunku Polaków do Ukraińców, którą odzwierciedlają coroczne sondaże CBOS dotyczące stosunku Polaków do innych narodów. Jeżeli chodzi o stosunek Polaków do Ukraińców to od prawie 20 lat obserwowaliśmy konsekwentny wzrost sympatii. W ostatnich latach niestety sytuacja polityczna wpłynęła nieco niekorzystnie na wyniki i nastąpiło pewne zachwianie tej pozytywnej tendencji. Warto niemniej jednak podkreślić, że jest o wiele lepiej niż w latach 90-tych.
Jest też taka teza, że Polacy zaczynają bardziej lubić Ukraińców, gdy ci wychodzą na barykady w obronie swoich praw obywatelskich i faktycznej niepodległości kraju. Podczas pomarańczowej rewolucji (2004 r.) oraz rewolucji godności (listopad 2013 – luty 2014) w Polsce dało się zaobserwować ogromną solidarność i wsparcie dla Ukraińców, a po ich zakończeniu wzmożone zainteresowanie realiami i kulturą Ukrainy, co się przełożyło m.in. na zwiększoną ilość tłumaczeń ukraińskiej literatury pięknej, a także reportaży autorstwa polskich dziennikarzy.
A.K.
: Wydarzenia historyczne, także pamiętne czasy kiedy wszystko było radzieckie, a nie ukraińskie mocno odbiły się na kulturze ukraińskiej. Proszę powiedzieć jak zmiany polityczne wpłynęły na współczesną ukraińską kinematografię.
A.U.:
Szczerze mówiąc, ostatnio zaczęłam się zastanawiać nad napisaniem artykułu pt. „Obecność i recepcja kina ukraińskiego w Polsce”. Ciekawe byłoby zbadać, jak to wyglądało w latach poprzednich, ale myślę, że lata 20-30-te długo były kojarzone głównie z dorobkiem kina rosyjskiego. Automatyczne utożsamianie kinematografii radzieckiej z dorobkiem kina rosyjskiego sprawiało, że zapominano o udziale twórców ukraińskich czy instytucji filmowych związanych z Ukrainą. Już od pewnego czasu ukraińskie instytucje filmowe bardzo zabiegają o to, żeby Europa wreszcie zobaczyła w tej masie spadkowej kina radzieckiego część, która może też być przypisana dorobkowi kinematografii ukraińskiej. Efektem tego było m.in. włączenie w program „Tygodnia Kina Ukraińskiego”, który miał miejsce we Wrocławiu w 2013 roku, arcydzieł radzieckiego kina międzywojennego czyli filmów Ołeksandra Dowżenki i Dzigi Wiertowa.
W Polsce w latach 90-tych XX w. i pierwszej dekadzie XXI w. miały miejsce pokazy i przeglądy, podczas których prezentowano radzieckie kino ukraińskie, głównie z lat 60. i 70. czyli ze złotego okresu tej kinematografii. Z jednej strony były to inicjatywy podejmowane przez polskich Ukraińców na rzecz swojej wspólnoty, a z drugiej demonstracja tychże dokonań tzw. ukraińskiego kina poetyckiego w ramach różnorodnych pokazów klasyki kina światowego. Współczesna kinematografia ukraińska dopiero teraz zaczyna rozwijać skrzydła. Pierwszym filmem, który wszedł do dystrybucji polskiej i europejskiej był film Myrosława Słaboszpyckiego „Plemię” z 2014 roku. Z tego co wiem, film wywarł ogromne wrażenie. Wiernych fanów na całym świecie ma oczywiście Siergiej Łoźnica. Dotychczas pomimo ukraińskiego obywatelstwa ze względu na jego aktualne miejsce zamieszkania i geografię filmów był postrzegany jako twórca podnarodowy. Obecnie także ze względu na tematykę jego najnowszych filmów („Majdan” i „Donbas”) jest dużo bardziej kojarzony z Ukrainą.
A.K.:
Ukraina zaczyna tworzyć kino gatunkowe, nie skupia się tylko na filmach historycznych, ale zaczyna dotykać innych gatunków, czego efektem jest renesans, jaki przechodzi teraz kinematografia ukraińska. Jak to się ma do mieszkańców Ukrainy. Czy równie ochoczo śledzą poczynania rodzimej kinematografii jak Polacy?
A.U.:
Niewątpliwie aktywni odbiorcy kultury odczuwają potrzebę wspierania kinematografii narodowej. Jednak takie osoby nie mogą same wypełnić sal, ponieważ zawsze są w mniejszości. Wyzwanie, które stoi przed ukraińskimi twórcami i instytucjami kinematograficznym to przekonanie masowego widza ukraińskiego do tego, że warto chodzić na kino produkcji krajowej. A zmiana preferencji masowego konsumenta kultury, jak wiemy, nie należy do najłatwiejszych.
A.K.:
Z czego to wynika?
A.U.:
Przez wiele dziesięcioleci stan kina ukraińskiego utwierdzał przeciętnego Ukraińca w przekonaniu, że rodzime kino nie oferuje nic ciekawego. I to jest już przekonanie na poziomie stereotypu. A jak wiemy, stereotypy zmieniają się bardzo ciężko i bardzo długo. Dlatego też Ukraińska Agencja Filmowa wpadła na słuszny zresztą pomysł polegający na dofinansowaniu produkcji filmów gatunkowych. Nie chodzi tu tylko o różnorodność, ale także o świadomość tego, że nawet za sprawą najlepszego kina autorskiego nie sprowadzi się do kin masowego widza. Stąd też inwestycje budżetowych środków w kino komercyjne, jakich nie ma w innych krajach europejskich. Trzeba zainwestować w widza masowego, żeby ten nabrał odruchu przychodzenia do kina na film ukraiński. Twórcy ukraińscy marzą o takiej frekwencji, jaką ma kino polskie. Obecnie generalnie postawiono na mocne wsparcie sztuki ukraińskiej. A kino oprócz oferowania rozrywki i walorów artystycznych, może być istotnym nośnikiem sensów narodowych. Wydaje mi się, że słusznie założono, że nie da się dzisiaj nikogo przekonać do czucia się Ukraińcem bez wcześniejszego zarażenia go bakcylem rodzimej kultury.
A.K.:
Czy prowadzony przez Panią cykl ma jakieś specjalne założenia jeżeli chodzi o ilość i czas trwania?
A.U.
: Na szczęście DCF jest tak przychylny cyklowi, iż deklaruje, że będziemy prezentować kino ukraińskie do końca świata i jeszcze jeden dzień dłużej, dlatego na razie nie widzę żadnego horyzontu, tylko same wyzwania.
A.K.:
Czym się sugeruje Pani przy wyborze filmów prezentowanych podczas cyklu Kino Ukraina?
A.U.:
Zasada, którą próbuję kierować się w życiu jest zasada złotego środka, więc tutaj też szukam tego złotego środka pomiędzy kinem dobrym artystycznie i ciekawym dla widza, przyjętym dobrze przez krytyków i takim, które może przemawiać do szerokiej publiczności. Zależy mi także na tym, żeby nie były to filmy przemawiające wyłącznie do Ukraińców, lecz takie, które są w stanie porwać lub wzruszyć widza za granicą, bo to jest naprawdę ważne.
Anna Ursulenko
Slawistka, adiunkt w Instytucie Filologii Słowiańskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Autorka monografii „Folklor a kształtowanie się ukraińskiej tożsamości narodowo-kulturowej. Na materiale publicystyki społeczno-kulturalnej z lat 1991-2004”. Na swoim koncie posiada także kilka przekładów literackich z języka ukraińskiego, rosyjskiego i czeskiego. Kuratorka przeglądu kina ukraińskiego w ramach projektu „Pociąg do Ukrainy” (2011) oraz cyklu filmowego „KinoUkraїna w kinie DCF”.
Narodowe Forum Muzyki zalazło się w sytuacji dramatycznej. Powstał projekt uchwały zarządu rady miasta dotyczący wycofania się ze współprowadzenia NFM-u. W czwartek odbędzie się sesja rady miasta i głosowanie w tej sprawie.
Andrzej Kosendiak- dyrektor NFM- podczas środowej konferencji prasowej podkreślał, że Narodowe Forum Muzyki jest największą muzyczną instytucją w Polsce, która niezwykle skutecznie i dobrze promuje polską sztukę muzyczną na całym świecie.
8 600 tysięcy zł, które mają nam zostać odebrane, to płace stu kilkunastu osób, które trzeba by w tej sytuacji zwolnić, a także więcej niż budżety Wratislavii Cantas, Jazztopadu i paru innych festiwali. Oznaczałoby to, że musielibyśmy wycofać się z organizacji setek działań edukacyjnych. Trudno mi to sobie wyobrazić – przyznał Andrzej Kosendiak.
Na budowę sali koncertowej przeznaczono 142 miliony złotych z unijnych środków.– Dodatkowo w dokumencie, który mówi o trwałości projektu jest wymóg i są wskazane wskaźniki, które musimy wykonać. Zgodnie z nimi, rocznie ma nas odwiedzić kilkaset tysięcy ludzi. Skąd ich weźmiemy, jeśli zostaną nam odebrane dotacje? – pyta dyrektor.
– Jeśli zorganizujemy sto koncertów mniej, nie będziemy mieli własnych wpływów z biletów. Możemy wynająć salę na disco polo, ale ja tego nie zrobię. Wiem, że ludzie bawią się przy tej muzyce, ale taki koncert można zorganizować na stadionie, a nie tutaj – wyznaje Andrzej Kosendiak.
– Gdy zabrane zostaną nam pieniądze, zadziała efekt domina – będzie mniej artystów i mniej koncertów, a tym samym mniejsze przychody. Nastąpi degradacja Narodowego Forum Muzyki – twierdzi dyrektor.
– Łatwo stracić dobre imię, a bardzo trudno się je odbudowuje. Ta decyzja zrujnuje naszą pracę. Potrzeba by było lat, żeby ją odbudować. Startowaliśmy z punktu regionalnego zespołu, mającego swoje wzloty i upadki, ale postrzeganego w świecie jako orkiestra znikąd. Dzisiaj gramy w Lidze Mistrzów. Życzyłbym Śląskowi Wrocław i Zagłębiu Lubin, żeby zagrały w Lidze Mistrzów. Sam bym wtedy chętnie przyszedł na stadion. W Narodowym Forum Muzyki grają najlepsi – dodaje szef NFM-u. Nie można tego zepsuć.
oprac. i foto: Dorota Olearczyk