To był krótki, upalny koncert jak przystało na lato, a dokładniej Lato w Synagodze pod Białym Bocianem. Festiwal złożony z cyklu koncertów artystów prezentujących bogactwo muzyczne mniejszości narodowych, muzykę klezmerską i folkową oraz jazz potrwa do 26 sierpnia.
W niedzielę po godzinie osiemnastej, kiedy już cała synagoga była wypełniona widzami, a klimatyzacja nie była w stanie dostatecznie schłodzić przestrzeni, widzowie zaczęli oklaskami wywoływać na scenę artystę. Wachlarze zrobione z programów corocznego letniego cyklu muzycznego organizowanego przez Bente Kahan poruszane dłońmi zmęczonych upałem widzów mieszały powietrze, w którym nie było dużo tlenu. Przyklejeni do krzeseł, ocierając pot z czoła czekaliśmy na kogoś, kto zasiądzie przy fortepianie stojącym majestatycznie w centralnej części sceny. Po krótkiej zapowiedzi z bocznego korytarza synagogi wyszedł mężczyzna w czarnej koszuli i ciemnych spodniach z włosami obciętymi na jeżyka i o posturze raczej atlety niż muzyka. Położony wcześniej na klapie instrumentu ręcznik wywołał skojarzenie ze sportowym podejściem do występu i zapowiadał gorącą atmosferę.
Kuba Stankiewicz okazał się ciepłym, sympatycznym jazzmanem, który sprawnie zapowiadał i z estymą grał utwory Victora Younga, Bronisława Kapera i Henryka Warsa. Przy utworach „Miłość ci wszystko wybaczy”, czy „Na pierwszy znak” nogi widzów podrygiwały żwawiej.
Dźwięki fortepianu solo i Kuba Stankiewicz w postawie uniżonej wobec instrumentu przynosiły ze sobą przyjemne wrażenia muzyczne. Urodzony we Wrocławiu artysta, jeden z najwybitniejszych artystów polskiej sceny jazzowej, wystąpił w Synagodze Pod Białym Bocianem tuż przed koncertem w nowojorskiej Carnegie Hall. Niespełna godzinny koncert rozpalił chęci wielu słuchaczy na posiadanie płyty artysty. Na placu przy Mleczarni ustawiła się kolejka do stoiska z fonograficznym dorobkiem Kuby Stankiewicza. Wiele osób czekało także na zdobycie autografu jazzmana.
tekst: Dorota Olearczyk
foto: Julian Olearczyk
Kabel od mikrofonu, który trzyma w prawej dłoni Mieczysław Fogg stojący w nienagannie wyprostowanej pozycji ciała i w galowym stroju, ciągnie się przez każdą stronę książeczki. Zawija się zgrabną pętelkę przy „Polowaniu na tygrysa”, a potem prowadzi czytelnika książkowej okładki płyty do finałowej „Piosenki o mojej Warszawie”.
Estetycznie wydana płyta z piosenkami Mieczysława Fogga otrzymała znakomitego interpretatora w postaci Młynarski-Masecki Jazz Camerata Varsoviensis. Do wysmakowanego jazzowego duetu znanego z albumu „Noc w wielkim mieście” tym razem dołączyli m.in. aktorzy z „Zimnej wojny” Pawlikowskiego, to jest: Joanna Kulig, Agata Kulesza oraz Szymon Komasa, Barbara Kinga Majewska i Piotr Zabrodzki i stworzyli godny niejednokrotnego odsłuchania album muzyczny.

„Fogg – pieśniarz Warszawy” Młynarski-Masecki Jazz Camerata Varsoviensis
Piosenki Mieczysława Fogga zyskały odświeżony blask, odkurzona została warstwa czasu i ze starych, skrzypiących nagrań na nowo narodziły się wielkie przeboje „A ja sobie gram na gramofonie”, „Polowanie na tygrysa”, „Ja mam czas, ja poczekam”, „Ameryka”, „Nic o tobie nie wiem”, „Związane mam ręce”, „Argentyna”, „O-key”, „Może kiedyś, innym razem”, „Tango milonga”, „Ta ostatnia niedziela”, „Młodym być i więcej nic”, „Piosenka o mojej Warszawie” i „Warszawo ma”. Oczywiście, nie wszystkie interpretacje mogą trafić do gustu wysmakowanych odbiorców, ale znakomita większość z nich brzmi doskonale.
Saksofony, fortepian, klarnet, skrzypce, werble stylowo zaaranżowane przez Marcina Maseckiego oddają klimat międzywojennej Warszawy.
Piosenki z muzyką Henryka Warsa, Władysława Daniłowskiego, czy Jerzego Petersburskiego w zestawieniu ze słowami Ludwika Starskiego, Zenona Friedwalda, Andrzeja Własta, czy Mariana Hemara w równym stopniu nadają się do nucenia, podrygiwania i nostalgicznego zasłuchania.

„Fogg – pieśniarz Warszawy” Młynarski-Masecki Jazz Camerata Varsoviensis
Postać Mieczysława Fogga jest uniwersalnym symbolem polskiej tradycji estradowo-piosenkowej- czytamy w książeczce. Artysta przeżył prawie cały XX wiek ze wszystkimi tragicznymi zwrotami jego historii, karierę śpiewaczą rozpoczął wcześnie i śpiewał aż do śmierci. Dzięki temu, że przeżył II wojnę światową i pozostał w Polsce, stał się dla odbiorców uosobieniem utraconego, zniszczonego świata. Dla Fogga najważniejsza była piosenka i jej moc zmiany nastroju, oddziaływania na ludzi. I właśnie wybór najpiękniejszych utworów z wszystkich okresów kariery Mieczysława Fogga znajdujemy na płycie „Fogg – pieśniarz Warszawy”. Materiał powstał z szacunku dla mistrza i historii Warszawy – dodają jego twórcy.
oprac. Dorota Olearczyk
Tekst powstał dzięki uprzejmości Wydawnictwa Agora.
Jubileuszowa, piętnasta edycja festiwalu Forum Musicum będzie poświęcona dawnej muzyce polskiej. Festiwal potrwa dziewięć dni, a koncertów będzie można posłuchać w salach Narodowego Forum Muzyki, Mleczarni, Ratuszu i Kościele Świętego Krzyża i św. Bartłomieja.
W programie Forum Musicum 2018 zaplanowane zostały koncerty, podczas których usłyszymy m.in. niedawno odkrytą muzykę Andrzeja Siewińskiego oraz nowe interpretacje dzieł Mikołaja z Radomia. Zabrzmią renesansowe pieśni polskie, które zostaną zaprezentowane z dwóch perspektyw: religijnej (polskie kancjonały) oraz polityczno-ideowej (Niezbędnik Sarmaty).
Dyrektor artystyczny – Tomasz Dobrzański – opowiada, że artyści podjęli trud wniknięcia w tło historyczne i dzięki temu słuchacze będą mogli usłyszeć muzykę okresu jesieni średniowiecza, renesansu, czyli złotego wieku muzyki polskiej, w okresie którego lutnia królowała na salonach, jak dziś gitara elektryczna. W programie umieszczono także potańcówkę, podczas której kapela Brodów na cymbałach, skrzypcach, trąbkach i bębnach zagra obery, kozaki, polki, wiwaty, mazurki, chodzone…. Jacek Kowalski z Klubem Świętego Ludwika zaprezentują polskie pieśni popularne w czasach renesansu i baroku.
Festiwal potrwa do 25 sierpnia, bilety na niektóre wydarzenia w cenie od 20 do 30 złotych są jeszcze w sprzedaży.
oprac. Dorota Olearczyk
foto: Julian Olearczyk
Znany z wierszy „Zgaśnij księżycu”, „Generał”, „Nauka chodzenia”, „Poeta”, „Modlitwa dziękczynna w wymówką” i wielu innych, zaliczany do kręgu „poetów wyklętych” zainteresował Wojciecha Bonowicza, który opracował obszerną publikację, wybór dzieł Andrzeja Bursy.
Niektóre wiersze poety cytujemy niemal nieświadomie, inne przez lata czekały na odkrycie. Andrzej Bursa to poeta buntu, nie godzący się na rzeczywistość, poszukujący. Jego przedwczesna śmierć sprawiła, że przeszedł do legendy jako twórca zacierający granicę między dobrem a złem, w centrum stawiający okrucieństwo i sadyzm, „szargający świętości”.

„Dzieła (prawie) wszystkie. Bursa” oprac. Wojciech Bonowicz
W „Dziełach (prawie) wszystkich” w opracowaniu Wojciecha Bonowicza czytelnik odnajdzie wiersze, próby dramatyczne, prozę i rysunki kreślone przez Bursę na marginesach rękopisów, wycinków z gazet, w notesach. Może wciągnąć go zaskakująca narracja powieści z wątkiem kryminalnym „Zabicie ciotki”.
Wiele rękopisów Andrzeja Bursy jest trudnych do odczytania, zwłaszcza w przypadku zapisów ołówkiem, które przez kilkadziesiąt lat wyblakły bądź się zatarły – przyznaje autor. W opracowaniu zachowano datowanie utworów, choć trzeba pamiętać, że jest ono orientacyjne, a nie bezwzględnie ścisłe.
W publikacji znajdziemy także niepublikowane dotąd, odczytane z rękopisów i maszynopisów udostępnionych redaktorowi tomu, utwory rozproszone.
Cytuję za Jerzym Kwiatkowskim: skazani jesteśmy na to, by na spuściznę Bursy patrzeć jako na coś „początkowego”, na dzieło w momencie stawania się, krystalizowania, rozpoznawania i testowania poszczególnych możliwości.

„Dzieła (prawie) wszystkie. Bursa” oprac. Wojciech Bonowicz
Ale warto podjąć taki wysiłek, tym bardziej, że „Dzieła (prawie) wszystkie. Bursa” w opracowaniu Wojciecha Bonowicza dają czytelnikowi taką możliwość.
oprac. Dorota Olearczyk
Tekst powstał dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak.
Holendrzy, nazywając swój kraj, nie mogą się zdecydować i używają zamiennie nazw „Holland” oraz „Nederland”. Ich język w uszach cudzoziemca brzmi tak, jakby pijak płukał gardło gęstą zupą. Ben Coates „Skąd się biorą Holendrzy” to nieoczywisty przewodnik po kraju tulipanów.
Dowiedziałem się, dlaczego Holendrzy bez przerwy myją okna, dlaczego prostytutki płacą podatek dochodowy i czemu Holandia wcale nie jest tak bardzo liberalna, jak się wszystkim wydaje- pisze na początku Ben Coates.
Praca w weekendy jest tu nie do pomyślenia, a garnitury i krawaty są zarezerwowane wyłącznie na śluby i pogrzeby ( na rozmowę kwalifikacyjną w zupełności wystarczy T-shirt).
Ponoć Rembrandt, który przyszedł na świat w wiatraku w okolicach Lejdy wykształcił w sobie nadzwyczajną wrażliwość na grę światła i cienia, gdy jako małe dziecko leżał pod obracającymi się ramionami, które na przemian przesłaniały i odsłaniały słońce.
To ziemia olbrzymów – czytamy dalej. Jak wynika z doniesień prasowych, holenderskie ambulansy nierzadko jeżdżą z otwartymi tylnymi drzwiami, aby nogi pacjentów transportowanych do szpitali mogły swobodnie wystawać na zewnątrz. Może to słabość do nabiału?
Poznajemy także trochę dziejów średniowiecznych władców i dostajemy zarys religijnych tradycji i popularności idei Lutra i Kalwina.
Holandia jest „miastem światła”. Eindhoven kojarzy się Holendrom przede wszystkim z główną siedzibą zakładów Philipsa. Inżynierowie tej firmy wnieśli istotny wkład w rozwój nowatorskich technologii: kasety magnetofonowej, płyty CD, DVD i Blu-ray. To także miasto czołowego producenta żarówek.
Rodzinne wizyty w Holandii to przyjemność, którą należy sobie sprawiać przy każdej nadążającej się okazji. W większości holenderskich łazienek wisi na ścianie kalendarz ze skrupulatnie zaznaczonymi datami urodzin krewnych. Biada temu, kto zapomni wysłać kartkę z życzeniami lub stuknąć się szklaneczką piwa przy biesiadnym stole- pisze autor.
W czasie gdy większość Europy pogrążona była w kryzysie, jeden z najmniejszych krajów w stosunkowo krótkim czasie zdołał dać światu Rembrandta i Vermeera, zainspirować Locke’a i Voltaire’a, zbudować kanały, kamienice w Amsterdamie… – czytamy dalej.

Ben Coates „Skąd się biorą Holendrzy”
Ben Coates nakreśla także wojenne losy Holandii, które pozwalają czytelnikowi lepiej ją zrozumieć. We wrześniu 1939 roku Niemcy napadły na Polskę, a Francja i Wielka Brytania wypowiedziały im wojnę. W planach nazistów porty na holenderskim wybrzeżu stanowiły kluczowe punkty. W tej sytuacji atak Holandię był nieunikniony. Na domiar złego Holendrzy byli słabo przygotowani do obrony. Aż do 1940 roku nie posiadali ani jednego czołgu, po pierwszej wojnie światowej mieli pułk rowerzystów liczący trzy tysiące żołnierzy, którego motto brzmiało: „Szybcy i zwinni i spokojni”. Formacja ta obejmowała orkiestrę wojskową wyposażoną w rowery ze specjalnymi kierownicami, które umożliwiały jazdę bez przerywania gry na waltorni – czytamy. W Holandii rowery stanowią podstawowy środek transportu jednej trzeciej mieszkańców.
Autor prowadzi nas przez tragiczne historie z głodowej zimy, z obozów dla Żydów i z wyzwolenia po samobójstwie Hitlera w 1945 roku.
W pakiecie dostajemy także opis zwyczajów stadionowych i dużego zainteresowania Holendrów piłką nożną. Ben Coates, a właściwie przekład Barbary Gutowskiej-Nowak, opisuje świat polityki i obyczajowości.

Ben Coates „Skąd się biorą Holendrzy”
Dowiadujemy się kilku ciekawostek o usposobieniu Holendrów, ich tolerancji, która po części wynika z zatłoczenia, czterokrotnie większa gęstość zaludnienia niż w USA oznacza, że w Holandii wszędzie jest pełno ludzi. Musieli oni nauczyć się tolerować. Co więcej, nie mogą być nieśmiali i introwertyczni.
Ich stosunek do narkotyków jest osobliwy.
Kiedy w toalecie w moim biurze znaleziono działkę trawki- wspomina Ben Coates – moi pracownicy zareagowali tak jak reaguje się na znalezioną aktówkę lub parasol: „Ojej, ktoś zgubił narkotyki. Może przekażemy je ochroniarzowi, żeby zaniósł do magazynku rzeczy znalezionych?”.
W rozdziałach o wolnej miłości, eutanazji, kraju zasad – autor zdradza wiele szczegółów zmieniającej się obyczajowości i prawa.
Można by jeszcze dużo przytaczać, bo „Skąd się biorą Holendrzy” z reporterskiej serii Mundus, to gruba książka, która przynosi wiele cennych informacji z różnych dziedzin życia, a jej autor Ben Coates – z pochodzenia Brytyjczyk, ale z wyboru Holender – sprawnie łączy tematy i wątki, stosuje barwną narrację i dzieli się wnikliwymi obserwacjami.
tekst: Dorota Olearczyk
Tekst powstał dzięki uprzejmości Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Ostatnio wpadła mi w oko nowość wydawnicza krakowskiej oficyny sygnowana logiem Znaku. Jaskraworóżowa, fluorescencyjna okładka drapieżnie rzuca się w oczy i kusi do użycia jej na ciemnej, nieoświetlonej drodze dla bezpieczeństwa własnego i kierowców. Kiedy zajrzymy do środka, znajdziemy tam znacznie więcej czarnych liter na białym tle niż jest ich na okładce.
„Jak się dogadać? Czyli retoryka codzienna” Michała Rusinka i Anety Załazińskiej to książka dla tych, którzy są, chcą lub muszą być mówcami. Retoryka jest sztuką mówienia, słuchania, pytania i rozumienia. Staje się więc sztuką rozmawiania porozumiewania się w przestrzeni publicznej i w sferze prywatnej- zauważają autorzy. Jest to zatem książka dla każdego, kto chce sprawnie i skutecznie dogadywać się z innymi ludźmi. Nie daje ona jednak jedyne możliwych i doskonałych rad, których zastosowanie prowadzić będzie zawsze i każdego do sukcesu retorycznego. I całe szczęście, bo kto czytałby blisko czterysta stron jedynie słusznego poradnika.

Michał Rusinek, Aneta Załazińska „Jak się dogadać? Czyli retoryka codzienna”
Autorzy świetnie uzupełniają się. Michał Rusinek bryluje krytycznym dystansem, a Aneta Załazińska radzi, daje wskazówki, przekonuje, ale nie daje gotowych recept. Do okładki książki przyklejona jest płyta DVD z animowanymi scenkami. Ich bohater Jerzyk zmaga się z różnymi sytuacjami, w których umiejętne wykorzystanie strategii i technik retorycznych przynosi wymierne korzyści społeczne i psychiczne. Ikonka sztangi na marginesie sygnalizuje wybór ćwiczeń, które możemy wykonać w grupie lub indywidualnie w celu doskonalenia codziennej sztuki dogadywania się.
Autorzy często cytują fragmenty przemówień, aby zilustrować jakiś problem, dać przykład lub antyegzemplifikację.
Laudacja wygłoszona przez Adama Bocieckiego podczas uroczystości wręczenia Markowi Edelmanowi Medalu Św. Jerzego staje się doskonałym przykładem na potwierdzenie maksymy skromności w przemówieniach.
Przyznanie doktorowi Markowi Edelmanowi Medalu Świętego Jerzego wydaje się oczywiste. Mówić o tym, dlaczego go otrzymuje, tak żeby nie zirytować wszystkich, jest bardzo trudno. Trudno dlatego, że prawdopodobnie nie ma tu ani jednej osoby, która nie miałaby w głowie (w sercu) własnego tekstu takiej „laudacji”, czyli każdy z Państwa bardzo dobrze wie, co teraz powinno się powiedzieć. A kiedy się wie, trudno słuchać czegoś, co nie jest dokładnie takie, jak się wie, że powinno być. Do słów, które wypowiem, dołączam więc wszystkie dobre myśli, które Państwo tu przynieśli.
O wiarygodności, autorzy publikacji piszą przy okazji wystąpienia dyrektora szkoły skierowanego do uczniów dotyczącego szkodliwości palenia. Zabawnie puentują historię wyjściem prelegenta na dymka.

Michał Rusinek, Aneta Załazińska „Jak się dogadać? Czyli retoryka codzienna”
Wspominają o geście „wieżowania”, czyli charakterystycznego układania rąk w formę wieży. Przy okazji dowiadujemy się, co znaczy w slangu lekarzy „koktajl oczko” – zestaw 21 witamin z grupy B. Piszą także o mimikrze, która uwidacznia się w mimice lub geście, gdy wczuwamy się w świat przeżyć partnera komunikacji. Kiedy słyszysz o cierpieniu na twojej twarzy może pojawić się grymas bólu. Podobnie rzecz się ma z gestami symultanicznymi. Gdy ludzie, którym bliska jest więź emocjonalna, wykonują bardzo podobne gesty, jakby kopiowali swoje zachowanie. Nie jest to jednak zwykłe i świadome naśladownictwo. Podobnie działają u oratorów gesty przystosowawcze, to znaczy autoadaptatory. Pojawiają się w momentach dyskomfortu emocjonalnego i psychicznego. Zaczynamy wtedy dotykać swojego ciała, głaskać rękę, muskać lub ściskać nerwowo dłoń.
Jak poukładać wypowiedź? Jak ją skomponować? Jakich argumentów używać? Jak połączyć wstęp z rozwinięciem i zakończeniem? – pytają autorzy. Okazuje się, że można trzymać się najważniejszej zasady „3 razy P”, czyli powiedz, co powiesz; powiedz to; powiedz, co powiedziałeś.
Poradnik porusza jeszcze wiele innych kwestii, które najlepiej przeczytać osobiście, a nie zadowalać się jedynie ich lapidarną recenzyjką. Aneta Załazińska i Michał Rusinek to specjaliści od językowych pułapek i sztuki komunikacji. Od lat uczą, jak najlepiej posługiwać się żywym słowem.
tekst: Dorota Olearczyk
Tekst powstał dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak.
To był ostatni koncert w Vertigo Jazz Club & Restaurant w ramach pierwszej edycji Vertigo Summer Jazz Festival. Derlak Trio do klubu na ul. Oławską przyciągnęło dużo gości, znacznie więcej niż mogła pomieścić stylowa sala. Z jej ścian patrzyły na nas zdjęcia gwiazd światowego jazzu, artyści grali tutaj i, jak pokazują fotografie, dobrze się bawili.
W piątek nieco po g. 20 na klubową scenę weszli muzycy z Derlak Trio. Perkusista, basista i pianistka nie mieli łatwego zadania, musieli przekonać do siebie towarzysko i gawędziarsko usposobioną publiczność. Przebijali się przez dźwięki przesuwanych szklanek, talerzy i śmiechów przystolikowych opowieści. Ci, którym udało się usiąść przy stoliku nieopodal sceny mogli obserwować siłę ekspresji muzyków i doceniać kanwę gęsto i luźno tkanych dźwięków. Aga Derlak rewelacyjnie czarowała barwą i frazą na fortepianie, Tymon Trąbczyński towarzyszył jej na kontrabasie, a Grzegorz Masłowski na perkusji. Koncert był dobrą zachętą do sięgnięcia po nagrania zespołu. Jazzmani (z Szymonem Madejem na perkusji) w 2015 roku wydali debiutancką płytę „First Thought” sygnowaną przez słowacką wytwórnię Hevhetia, która w 2016 otrzymała nagrodę Fryderyk, zaś w kwietniu 2017 zespół wydał swój najnowszy album – „Healing”.
Vertigo Summer Jazz Festival to ciekawa inicjatywa klubu Vertigo Jazz Club & Restaurant promująca jazz i różne przestrzenie miasta. Koncerty jazzowe odbywały się od 1 do 31 lipca m.in. na plażach, w parkach, hotelach, na dachach i we wrocławskich tramwajach.
Przeszło trzydzieści wydarzeń artystycznych, w których zaprezentowali się muzycy jazzowi okazał się świetnym sposobem na spędzanie muzycznego lata we Wrocławiu.
tekst: Dorota Olearczyk
foto: Julian Olearczyk i Dorota Olearczyk