Wrocławski Teatr Lalek rozdaje niebieskie koraliki na codzienne troski. Kto nie pójdzie na pl. Teatralny i nie skorzysta z oferty repertuarowej straci szansę na złapanie chwili teatralnej magii w wersji analogowej.
Karolcia, ośmioletnia tytułowa bohaterka powieści Marii Kruger i spektaklu w reżyserii Leny Frankiewicz znajduje spełniający życzenia błękitny koralik. Przeprowadza się wraz z rodzicami do nowego mieszkania w bloku. Nieśmiały Piotrek, kolega z podwórka, staje się jej towarzyszem przygód. Dzięki magicznemu koralikowi spełniają marzenia swoje i innych osób, ale nie dzieje się to bez żadnych konsekwencji.
„Karolcia” w Lalkach jest stylistycznie i wizualnie dopracowana w najmniejszych szczegółach. Przedstawienie jest nieprzebodźcowane, subtelne i charakterystyczne jednocześnie. Postaci są wyśmienicie osadzone w formie i treści w estetyce lat 60 i 70. Wizualnie i muzycznie usłyszymy i dostrzeżemy tu nawiązania do bauhausu, geometrii, jazzu i soulu. Znajdziemy także lokalne konteksty, np. pan prezydent z kotem.
Twórcy wykorzystują w spektaklu dawno nie widziane w teatrze formy planszowe. Mamy tu samochody z tektury, ludzi – lalki z drewna, ludzi- fontanny, poza tym neony i bańki mydlane. Zabawie formą poddajemy się z przyjemnością oglądając animacje zielonymi, dużymi piłki, na których zwykle ćwiczy się np. pilates. Zmieniają się one w krzaki, drzewa, można się na nich położyć i ich bronić przed małą plastikową koparką, prowadzoną przez kierownika budowy (Konrad Kujawski).
Ogród z piłek wraz ze zjawiskową neonową fontanną, przypominającą ozdobny wazon, wymyśloną przez scenografkę (Agatę Stanulę), figura ciotki Agaty z rudymi lokami (Anna Makowska- Kowalczyk) i Filomeny w czarnym koku (Radosław Kasiukiewicz) są charakterystyczne, komiczne i piękne wizualnie. Tańczący i śpiewający Koralik (Grzegorz Mazoń) we fryzurze afro białego koloru jest znakomity. Każdy szczegół kostiumowej zabawy i scenograficznej układanki koresponduje ze sobą interesująco. Widzom dorosłym przynosił wspomnienia, a dziecięcym – przyjemność kolorystyczną.
W drugiej części spektaklu pojawiają się obrazy budzące grozę. W scenach urzędowych, dramaturżka zafundowała nam kafkowskie skojarzenia. Realizatorzy, twórcy i aktorzy ciekawym, kanciastym ruchem, szarym kostiumem, przyciemnionym światłem pokazują więcej niż powiedziałyby słowa. Piosenki skomponowane przez Grzegorza Mazonia, śpiewane i tańczone przez aktorski, zgrany zespół WTL, wzbogacają fabułę całości.
„Karolcia” w reżyserii Leny Frankiewicz to przedstawienie na nasze troski, spełniające marzenia, dające nadzieję na znalezienie magicznego niebieskiego koralika. Idźcie (sami lub z dziećmi szkolnymi, własnymi, pożyczonymi…) poszukać go w szczelinie desek Wrocławskiego Teatru Lalek. Nie pożałujecie. To spektakl na zauważanie drobnych szczęść i codziennych radości. To także odpoczynek od komputerowego przetwarzania rzeczywistości i cyfrowego świata, wytchnienie od nagłych przeskoków cybernetycznej fabuły i nakładania się wątków, historii, motywów i zdarzeń.
tekst: Do
foto: Jo
11 niezwykłych dywanów, zwanych także „gobelinami”, z których największy ma ponad 6 metrów długości i 3 metry szerokości, a także kilkadziesiąt autoportretowych i inscenizowanych fotografii będzie można zobaczyć w Muzeum Etnograficznym we Wrocławiu na pierwszej wystawie prezentującej twórczość Mariana Henela (1926–1993), wieloletniego pacjenta Szpitala dla Psychicznie i Nerwowo Chorych w Branicach. W skali światowej jego prace uznaje się dzisiaj za jedne z najwybitniejszych przykładów dzieł powstałych w efekcie arteterapii realizowanych w szpitalach psychiatrycznych.
Marian Henel, zwany przez personel szpitalny Maniusiem, a w prasie określany „diabelskim pomiotem” lub „lubieżnikiem z Branic”, to postać dotknięta zaburzeniami na tle seksualnym, wieloznaczna i kontrowersyjna. Wykonane przez niego dywany, rysunki i fotografie są wyjątkowym przejawem tzw. art brut, czyli sztuki tworzonej przez osoby niewykształcone artystycznie lub cierpiące na chorobę psychiczną.
Henel przez pierwszych 7 lat swojego pobytu w branickim zakładzie pracował w szpitalnej tkalni, gdzie zajmował się wyrabianiem na krosnach grubych bawełnianych i lnianych tkanin, z których szyto bieliznę dla pacjentów.
W 1968 roku trafił do Pracowni Ekspresji Sztuki Psychopatologicznej założonej w Branicach przez Stanisława Wodyńskiego, instruktora terapii zajęciowej. Działały w niej warsztaty malarstwa, rysunku, grafiki, rzeźby i tkactwa, w których pacjenci, podejmując samodzielne działania twórcze, byli leczeni przez sztukę. Henel dołączył do pracowni tkactwa skuszony możliwością pracy w osobnym pomieszczeniu, w którym znajdowało się duże pionowe krosno trzymetrowej szerokości.
Początkowo wykonywał dywany na zamówienie według dostarczonych wzorów i wskazówek. Widzowie mogą obejrzeć na wystawie pierwszy dywan jego autorstwa – herb szkoły medycznej z maksymą „Salus aegroti suprema lex” (Dobro pacjenta najwyższym prawem). Na ponurym granatowym tle wyróżnia się oplatający koło trybowe wąż, mistrzowsko zrealizowany zwiastun rozwijającego się talentu Henela.
Drugi wykonany przez niego dywan, również prezentowany na wystawie, także powstał na zamówienie. Jego treścią jest pochwała niefarmakologicznych metod psychiatrii, ujęta w przedstawieniu grupy trzech renesansowych muzyków i sentencji „Verbum, gaudium, labor et musica… etiam medicina” (Słowo, radość, praca i muzyka… to również medycyna). Wzór tego „gobelinu” został Henelowi narzucony, jednak wszystkie ornamenty i barwy twórca dobrał sam, z czego wywiązał się w doskonały sposób.
Ten i następne dywany Henel projektował na papierze milimetrowym, gdzie jedna kratka odpowiadała jednemu węzełkowi tkaniny. Kolejne prace kreował już samodzielnie. Właśnie one są najbardziej interesujące pod względem kompozycji – niewystudiowanej i harmonijnej – oraz treści – uznawanych za nieprzyzwoite, kontrowersyjne i odbiegające od norm społecznych.
Przedstawiał na nich obnażone kobiety z nadwagą, rzadziej mężczyzn, pielęgniarki w białych kitlach i czepkach na głowach, wypięte w stronę widzów pośladki, sceny erotyczne. Wśród zaprojektowanych i wykonanych przez Henela wizerunków nie brakuje obrazów ejakulacji, menstruacji, oddawania moczu czy defekacji. Pojawiają się też wisielce, czarownice, duchy i ludzko-zwierzęce hybrydy. Przyglądając się „gobelinom” Henela, „należy mieć na uwadze fakt, że w chorobie psychicznej poznanie świata jest inne, zmienione przez doznania psychotyczne, urojenia i omamy” – pisze dr Anna Steliga w eseju zawartym w publikacji towarzyszącej wystawie.
Na „gobelinach” ukazane są również potworne bajkowe zwierzęta – żaby lub ropuchy, węże, muchy, skorpiony, koty, a także rozmaite robaki. Steliga zwraca uwagę na magiczny aspekt tych postaci, a także na ich złożoną symbolikę w różnych kulturach i religiach świata. Ropucha symbolizuje chuć i pychę, ale także kobietę z nadwagą. Robak obrazuje grzech. Chrząszcz odzwierciedla mrok i dwupłciowość. Sowa to symbol mądrości i samotności. Nietoperze to kreacja złych duchów bądź widma osób zmarłych. Motyl wiąże się z lubieżnością i beztroską.
Henel pracował na ramie z naciągniętą osnową, ręcznie wiążąc węzły z przędzy wełnianej. Surowiec do tkania dywanów pochodził z odpadów z fabryki dywanów w Kietrzu. W belach wełny ważących nieraz ponad 100 kilogramów Henel wyszukiwał jak najdłuższe odcinki, formował je w kłębki, dzielił według barw, żmudnie gromadząc zapasy materiału.
W ciągu ponad 20 lat spędzonych na terapii w Pracowni Ekspresji Sztuki Psychopatologicznej Marian Henel równolegle z tkaniem dywanów oddawał się swojej drugiej pasji – fotografowaniu. Na wystawie pokazanych zostanie kilkadziesiąt czarno-białych zdjęć. Henel wykonywał je setkami, wielokrotnie poprawiając ujęcia i kadry, nim osiągał zamierzony efekt. Sam wywoływał zdjęcia, wykazując się przy tym dużą kreatywnością mimo braku wiedzy o aparaturze inżynieryjno-optycznej.
Widzowie zobaczą fotografie, których bohaterem jest sam Henel ustawiający się w erotycznych pozach. Sukcesywnie modyfikował on swój wizerunek w kierunku damsko-męskiej chimery. Celowo jadł więcej, by jego ciało zyskało krągłości. Sam konstruował powiększające go biustonosze i rajstopy. Depilował swoje ciało, a do zdjęć przebierał się w kitle pielęgniarskie i zakładał peruki. Z czasem zainteresował się też animacją. Posługiwał się w niej lalkami ubieranymi na swoje podobieństwo, które ustawiał tak, by zobrazować kolejne fazy stosunku płciowego.
Szczegóły życia Henela z czasów przedszpitalnych znane są głównie z jego własnych relacji. Był dzieckiem niechcianym, osieroconym we wczesnym wieku, uciekającym od kolejnych źle traktujących go opiekunów. Ukończył sześć klas szkoły podstawowej. Po II wojnie światowej przez kilka lat pracował w Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w Kluczborku. Według dr. Bogusława Habrata „mimo iż zatrudniony był jako palacz, twierdził, że chętnie podejmował się wymyślnego torturowania, a nawet egzekucji szokujących innych oprawców. Ile w tym prawdy, a ile sadystycznych fantazji, opowiadanie o których wywierało zawsze ogromny wpływ na słuchających, trudno ocenić”.
Za podpalenie stodoły w Państwowym Gospodarstwie Rolnym został aresztowany i ponad rok spędził w więzieniu, skąd zwolniono go podejrzewając, że jest osobą z niepełnosprawnością intelektualną. Wtedy trafił do zamkniętej placówki psychiatrycznej w Branicach, która stała się jego domem do końca życia.
Wystawa przygotowana przy współpracy Muzeum Narodowego we Wrocławiu z zespołem lekarzy Specjalistycznego Szpitala im. ks. biskupa Józefa Nathana w Branicach oraz badaczem nad uzależnieniami dr. nauk medycznych Bogusławem Habratem z Zespołu Profilaktyki i Leczenia Uzależnień Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie.
Wystawie towarzyszyć będzie publikacja.
Ekspozycja będzie dostępna dla zwiedzających od 5 października 2024 r. do 16 lutego 2025 r. Kuratorem wystawy jest dr hab. Piotr Oszczanowski.
Wystawa skierowana jest do osób pełnoletnich. Znajdują się na niej obiekty zawierające treści, które mogą być nieodpowiednie dla niektórych odbiorców, takie jak przemoc, nagość, erotyka lub treści krzywdzące wobec innych ludzi czy grup społecznych bądź z innych powodów niezgodne z dzisiejszą wrażliwością.
mat. pras.
Historia dziewczynki, która znalazła spełniający życzenia błękitny koralik od 5 października na scenie Wrocławskiego Teatru Lalek. Początek sezonu artystycznego 2024/2025 zapowiada się intrygująco.
„Karolci” Marii Krüger nikomu nie trzeba przedstawiać. Książka wznawiana i chętnie czytana od ponad 60 lat została zaadaptowana przez dramatopisarkę i pianistkę – Sandrę Szwarc. Spektakl we Wrocławskim Tetrze Lalek reżyseruje Lena Frankiewicz, znana widzom WTL ze spektakli „Ziemianie” i „Moskwin”. W dorobku reżyserki znajdziemy produkcje dla dzieci i dorosłych realizowane na najważniejszych polskich scenach takich jak Teatr Narodowy w Warszawie i Teatr Wybrzeże w Gdańsku czy Teatr Polski w Bydgoszczy. Muzykę do „Karolci” skomponował Grzegorz Mazoń, scenografię i kostiumy zaprojektowała Agata Stanula, za choreografię odpowiadał Zbigniew „Zibi” Karbowski, za światła Damian Pawella.
Autorki koncepcji przedstawienia zapowiadają położenie mocnego akcentu na tezę: władza to również odpowiedzialność. Tytułowa Karolcia i jej przyjaciel Piotrek, podczas wielu zabawnych i emocjonujących przygód będą się uczyć przewidywać skutki własnych działań.
Przedstawienie zostało zrealizowane w planie żywym i lalkowym.
Oprac. do i jo
„Pięć języków miłości” to poradnik, który od ponad 20 lat wspiera kolejne pokolenia małżeństw. Czy książka tłumaczona na 36 języków, sprzedana w ponad 11 milionach egzemplarzy na całym świecie jest dziś aktualna? Przeczytajcie i oceńcie sami, nawet jak nie jesteście małżeństwem. Czy zabiegana współczesność daje szansę na wprowadzenie w życie porad terapeuty?

„Pięć języków miłości. Najpopularniejszy na świecie poradnik dla małżeństw” Gary Chapman, Wydawnictwo Esprit
Mąż i żona rzadko posługują się tym samym językiem miłości. Zazwyczaj używamy swojego własnego języka i frustrujemy się, gdy nasz partner nie rozumie tego, co chcemy mu zakomunikować. Na przykład zależy nam, żeby nasz partner pomógł nam w sprzątaniu kuchni, a nie zabierał na romantyczną kolację lub nie chcemy żeby pomagał nam przy robieniu obiadu, wolimy, żeby nas przytulił.
Gary Chapman twierdzi, że poznanie języka miłości twojego współmałżonka to potwierdzona tysiącami świadectw czytelników recepta na szczęśliwe i udane małżeństwo.
Okazuje się, że język miłości jednej osoby może się różnić od języka miłości drugiej tak bardzo jak chiński od angielskiego. Nauka jednego i drugiego języka może zająć długie lata, a i tak nie będziemy posługiwać się nimi perfekcyjnie. Czy zatem zdążymy się nauczyć i pożyć w szczęściu? Doświadczenie terapeutyczne autora poradnika wskazuje, że można nauczyć się pięciu języków miłości szybciej, odczuwać dużą satysfakcję z życia we dwoje i spacerować w zgodzie 50 lat po ślubie trzymając się za ręce.

„Pięć języków miłości. Najpopularniejszy na świecie poradnik dla małżeństw” Gary Chapman, Wydawnictwo Esprit
Jak wypełniać nasze zbiorniki na miłość? Jednym ze sposobów jest wyrażanie miłości przez używanie budujących słów. Ponoć na dobrym komplemencie można przeżyć dwa miesiące. Wyrażenia afirmatywne typu „Dzięki za znalezienie opiekunki do dziecka na wieczór. Naprawdę to doceniam”, czy „Świetnie wyglądasz w tym garniturze” mogą okazać się niezwykle ważne dla kogoś, kogo językiem miłości jest uprzejme i ośmielające słowo.
Inni potrzebują spędzania dobrego czasu ze sobą. Dobry czas oznacza całkowite skupienie się na drugiej osobie, a nie wspólne siedzenie na kanapie i oglądanie telewizji. Wtedy uwaga skoncentrowana jest na programie, a nie na drugiej osobie. Spacer we dwoje, wycieczka w góry, rozmowa, słuchanie to tylko kilka przykładów na zaspokojenie potrzeby przyjęcia uczucia w drugim języku miłości, czyli obdarowanie dobrym czasem.
Przyjmowanie podarunków to trzeci przejaw miłości. „Doktorze Chapman, proszę to zrozumieć. Ten człowiek od dnia ślubu nigdy nie dał mi kwiatów” – skarży się pacjentka. „Zawsze mówił, że to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Dzieciom też nigdy nic nie kupował i oczekiwał, że z zakupów przywiozę tylko niezbędne rzeczy”. Gdy mąż zrozumiał, że nie potrafił dostrzec języka miłości żony sytuacja odmieniła się zupełnie. Prezentem była obecność na wybranym wydarzeniu, ptasie piórko i kamyk znalezione w drodze z pracy do domu oraz książka, którą razem przeczytali, a potem rozmawiali o niej.

„Pięć języków miłości. Najpopularniejszy na świecie poradnik dla małżeństw” Gary Chapman, Wydawnictwo Esprit
Czwarty język miłości według Chapmana to drobne przysługi. Takie czynności jak: przygotowanie posiłku, umycie naczyń, odkurzenie, wyczyszczenie toalety, starcie kurzu, dbanie o samochód, płacenie rachunków, przycięcie roślin, ścielenie łóżka, można z powodzeniem uznać za sposób na wyrażanie miłości.
Ostatnim z wyróżnionych w poradniku języków jest dotyk. Liczne badania dotyczące rozwoju dzieci doprowadziły do ustaleń, że dzieci, które się przytula i całuje, maja później zdrowsze życie emocjonalne niż dzieci, które przez długi czas są pozbawione kontaktu fizycznego. Musimy jednak pamiętać, że to, co daje przyjemność jednej osobie, może nie być przyjemne dla drugiej.
„Pięć języków miłości” kryje w sobie jeszcze wiele przykładów, doświadczeń osób, które zmagały się z problemem i udało im się wyjść z małżeńskiej opresji z sukcesem. Testy, zamieszczone w publikacji, pozwalają na zdiagnozowanie, czasem zupełnie różnych, potrzeb kobiety i mężczyzny.
Poradnik jest pomocą w odkrywaniu języków miłości, nazywa je w sposób jasny i prosty. Dowodzi, że odpowiedni dialekt zmienia jakość życia. Może być także zbiorem cytatów do wykorzystania w sytuacjach towarzyskich, np. „Prośby pozwalają ukierunkować miłość, żądania ją zatrzymują”.
Niezależnie od relacji, w której przyszło nam odczuwać dyskomfort, czy to mąż- żona, czy też dziecko- rodzic, zawarte w książce porady mogą okazać się bardzo pomocne w ich uzdrowieniu.
Oprac. do
Tekst powstał dzięki uprzejmości Wydawnictwa Esprit.
Nadchodzi premiera Wydawnictwa Otwartego. Thriller Noelle W. Ihli z elementami mistycznymi „Ask for Andrea” w księgarniach od 9 października.
James Carson pozostał bezkarny po trzykrotnym morderstwie. Jedynym, co może go powstrzymać przed dalszym zabijaniem, są… jego trzy ofiary. Brecia, Meghan i Skye powinny być martwe, ale nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa i nie spoczną, dopóki nie powstrzymają swojego oprawcy przed skrzywdzeniem kolejnej kobiety. Czy uda im się zapobiec tragedii? – zapowiedź wydawnicza skutecznie zachęca do sięgnięcia po najnowszą fabułę Noelle W. Ihli.

„Ask for Andrea” Noelle W. Ihli przekład Zbigniew Kościuk, Wydawnictwo Otwarte
Autorka „Ask for Andrea” mieszka w Idaho z mężem, dwoma synami i dwoma kotami. Napisała już pięć powieści uznanych za bestsellerowe. Kiedy nie wymyśla fabuły kolejnego thrillera, boi się oglądanych seriali true crime lub jeździ po bezdrożach (nie ruszając się z domu bez gazu pieprzowego).
Dużo przesłanek wskazuje na to, że premierowa „Ask for Andrea” może okazać się znakomitym kąskiem dla pochłaniaczy thrillerów psychologicznych z mrocznymi upodobaniami czytelniczymi.
„Szok spowodowany widokiem własnego okaleczonego ciała minął szybciej, niż się spodziewałam. […] Drugiego dnia o zachodzie słońca moje ciało było już ogryzione niemal do kości.”- wyznaje bohaterka. Narracja prowadzona z punktu widzenia dusz błąkających się po świecie jest ciekawym zabiegiem literackim, który trzyma w napięciu. Fabuła opowiadana jest z perspektywy trzech kobiet, które zostały zamordowane i jako duchy domagają się sprawiedliwości. Znajdziemy tu także ukrytą przestrogę przed zawieraniem pochopnych znajomości przez portale randkowe. Krótkie rozdziały prężnie popychają akcję do przodu nie dając czytelnikowi chwili na zrobienie kawy.
Oprac. do
Tekst powstał dzięki uprzejmości Wydawnictwa Otwarte.
Twarda i mroczna przestrzeń nagrobków jest miejscem wylewania najczulszych uczuć i gwałtownych emocji bohaterów szekspirowskiego dramatu. Kamienna płyta z krzyżem staje się łóżkiem i grobowcem dla niejednego z Kapuletich i Montekich. Krzyże na szyjach bohaterów historii skłóconych rodów korespondują z krzyżami, pod ciężarem których wydarzenia zaplatają się w osobiste tragedie.
„Romeo i Julia” w reżyserii Jana Klaty we wrocławskim Teatrze Muzycznym Capitol ujarzmia temat kamienną formą stosując groteskowe szlify. Trzy godziny z Szekspirem przetłumaczonym przez Barańczaka i wyreżyserowanym przez Klatę to trzy godziny uziemienia w refleksji, ekspresji i zachwycie.
Akcja wrocławskiej inscenizacji rozgrywa się na cmentarzu. Bohaterowie ubrani w dresy, kożuchy, adidasy, z łańcuchami na szyjach i krzyżami zawieszonymi na piersi lub uszach mocują się z codziennością. Czasem wyglądają jak żywe trupy oszalałe z nienawiści lub z miłości. Leżą na kamiennych płytach grobów, siedzą, rozmawiają, kochają się tam i umierają.
Znakomicie obsadzeni w rolach aktorzy przykuwają uwagę i niosą frazę Barańczaka przejrzyście i czytelnie. Klaudia Waszak jako dziewczęco- agresywno- liryczno- prześmiewcza, doskonale śpiewająca Julia nie daje oderwać od siebie oczu i uszu. To Julia doskonale wyciosana, pasuje jak ulał na obecne czasy. Konrad Imiela jako Ojciec Laurenty (siła, która ma nieść radość i nadzieję , a przynosi śmierć) przykuwa uwagę za każdym razem jak wychodzi ze swojej pustelni, w przedstawieniu – z przyczepy kempingowej – i zaczyna śpiewać.
Postacie w swoich sposobach bycia często są przerysowane. Jak się z czymś nie godzą to parodiują np. posłuszeństwo – prześmiewczo dla widza, a dla granej przez siebie postaci – dramatycznie. Jeśli sytuacja tego wymaga to krzykliwie karcą. Tutaj prym wiodą Cezary Studniak i Justyna Szafran jako Pan i Pani Kapuleti.
Dla oszalałych w swoich emocjach i czynach postaci tłem stają się wielkoformatowe wizualizacje, na których wyświetlane są obrazy, napisy na ścianach, gryzmoły, odrapane mury, nagie postaci. Dobrze to wszystko współbrzmi ze słowem i kostiumem za sprawą Mirka Kaczmarka. Kompozytor – Endy Yden i choreograf – Maćko Prusak z dużym wyczuciem przestrzeni, bez zbędnego wychodzenia na pierwszy plan i z dużym szacunkiem dla tekstu wzbogacili inscenizację „Romea i Julii”.
Jan Klata wraz z realizatorami stworzył metaforyczny, symboliczny, groteskowy świat, z którego można czytać jak z różnych tekstów kultury. Metafory przepływają, otwierają kolejne konteksty i skojarzenia.
„Romeo i Julia” w reżyserii Jana Klaty to spektakl na miarę czasów i na miarę aktualnych potrzeb. Myślę, że młodzież, która przyjdzie na przedstawienia, będzie mogła poczuć uniwersalność szekspirowskiej frazy. Zobaczy świat jako cmentarzysko, będzie uczestniczyć w rewii mody i paradzie nienawiści, która doprowadzi do śmierci, kary za nienawiść.
Oprac. do
Teatr Muzyczny Capitol będzie miejscem spotkania bohaterów szekspirowskiego dramatu „Romeo i Julia”. Premiera musicalu w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka i w reżyserii Jana Klaty w sobotę, 28 września.
Za opracowanie tekstu Williama Szekspira i reżyserię „Romea i Julii” odpowiada Jan Klata. Muzykę skomponował Andrzej Strzemżalski, czyli Endy Yden. Scenografię i kostiumy zaprojektował Mirek Kaczmarek, choreografię stworzył Maćko Prusak, a projekcje video Natan Berkowicz.
W roli Juli zobaczymy Klaudię Waszak, w Romea wcieli się Jan Kowalewski. Na scenie także Cezary Studniak, Justyna Szafran, Konrad Imiela, Justyna Woźniak, Mateusz Kieraś, Dawid Suliba, Hugo Tarres, Rafał Kozok, Tomasz Leszczyński, Magdalena Szczerbowska, Elżbieta Kłosińska, Ewa Szlempo-Kruszyńska, Emose Uhunmwangho, Krzysztof Suszek, Mateusz Brenner, Bożena Bukowska, Jacek Skoczeń oraz studentki i studenci Studium Musicalowego Capitol.
Jan Klata, znany wrocławskim widzom m.in. z realizacji „Lazarusa” i „Jerry Springer – The Opera”, wyjawił, że ceni pracę z zespołem Teatru Muzycznego Capitol, dlatego przyjął propozycję zrealizowania dramatu Szekspira. „Staramy się opowiadać tę historię w sposób uniwersalny”- mówił reżyser. Dodał, że nie chce zdradzać szczegółów tej inscenizacji i zapewnił, że wraz z realizatorami i aktorami dba o jej atrakcyjność.
Oprac. do i jo
Książka Tomasza Michniewicza, podróżnika, dziennikarza, organizatora wypraw, autora pięciu bestsellerowych, nagradzanych reportaży książkowych, ukaże się 25 września nakładem Wydawnictwa Otwarte. „Przedświt” jest prozatorskim debiutem pisarza, w którym eksploruje coś, co każdemu z nas jest najbliższe, a do czego rzadko miewamy pełny dostęp – ludzkie wnętrze, emocje, pragnienia, nadzieje i frustracje.

„Przedświt” Tomasz Michniewicz, Wydawnictwo Otwarte
„Chciałbym mieć problemy, które można rozwiązać, przytulając drzewo” – myśli bohater powieści podczas wypełnionej trudnymi pytaniami wizyty u terapeutki. On. Mężczyzna. Klient. Pacjent. Mąż – prawdopodobnie już były. Jeszcze nie ojciec. Bezimienny bohater i narrator „Przedświtu”. Mężczyzna około czterdziestki. W najlepszych latach swojego życia, a jednak na zakręcie. Na skraju załamania. Co go tam zaprowadziło? I jak to się stało, że na jego drodze jawa miesza się ze snem, a prawda z fikcją? To człowiek z wybujałym ego i poczuciem wyższości. Dopada go kryzys, jest zagubiony, niepewny, przebodźcowany. Zmęczony ciągłym stawaniem na wysokości zadania i tym, czego oczekuje od niego świat – zarówno ten duży, dookoła, jak i mniejsze światy, które budował (lub rujnował) wokół bliższych i dalszych relacji.

„Przedświt” Tomasz Michniewicz, Wydawnictwo Otwarte
Historię swojego bohatera Tomasz Michniewicz opowiada kilkutorowo, umiejętnie prowadzi czytelnika przez zaskakujące tropy i wątki, płyniemy jego strumieniem świadomości, wpadając w nasz nurt przeżyć. Bohatera „Przedświtu” poznajemy w momencie, kiedy jasne staje się, że kończy się życie, które dotychczas znał i prowadził. Mężczyzna zaczyna mierzyć się z emocjami, których sam nie potrafi nazwać. Próbuje pogodzić się z niekompletnością i niewystarczaniem. Czy zamiast kumulować przepracuje swoje traumy, obawy i lęki, stanie się innym, lepszym człowiekiem? Dokąd doprowadzą go ścieżki, którymi w życiu podąża?- pyta wydawca, słusznie zachęcając do lektury.
W swojej powieści Tomasz Michniewicz konfrontuje takie hasła, jak męskość, ojcostwo, rola czy związek z emocjami i stanami psychicznymi, które nie zawsze są z nimi w pierwszej chwili utożsamiane – z poczuciem zagubienia i obcości, kryzysem, niepewnością i lękiem. W „Przedświcie”, jak w lustrze, przeglądać się mogą nie tylko współcześni czterdziestolatkowie, ale wszyscy ci, którzy mierzą się z emocjonalnymi kryzysami. To głęboko poruszająca historia, która stawia pytania o stracone szanse i miejsce człowieka we współczesnym świecie.
„Przedświt” Tomasza Michniewicza to doskonały debiut prozatorski. Przeczytajcie, warto.
Oprac. do
Tekst powstał dzięki uprzejmości Wydawnictwa Otwarte.