Teatr Muzyczny w Gdyni od blisko 10 lat w repertuarze ma „Lalkę” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka. Rozochoceni znakomitością wrocławskich przedstawień – wybitnego reżysera teatralnego- wystawianych na scenie Capitolu, pojechaliśmy na wybrzeże sprawdzić jak się ma „Lalka” i czy jest równie dobra jak „Mistrz i Małgorzata”, „Blaszany bębenek”, czy „Frankenstein”. Co się okazało?
Przestawienie inspirowane powieścią Bolesława Prusa jest bardzo popularne. Bilety przezornie kupiliśmy cztery miesiące wcześniej i dobrze, bo potem moglibyśmy tylko czyhać na zwroty. Dziesiątego listopada w Teatrze Muzycznym im. Danuty Baduszkowej pustych miejsc na widowni próżno było szukać. „Lalkę” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka 10 lat po premierze przyjęto tego dnia owacjami na stojąco.
Trudno się dziwić entuzjazmowi towarzyszącemu przedstawieniu. Scenograficznie, choreograficznie, muzycznie i aktorsko był znakomity. Musicalowe odczytanie powieści Prusa koncentrowało się głównie wokół postaci Izabeli Łęckiej i Stanisława Wokulskiego. Rafał Ostrowski i Renia Gosławska z wprawą wzruszali i budowali napięcia między sobą i między widzami. Ignacy Rzecki (Zbigniew Sikora) miał swój ważny song, Tomasz Łęcki (Andrzej Śledź) – charakterystyczny sposób mówienia i poruszania się, Baronowa Wąsowska (Karolina Trębacz) bawiła do łez odpiętym popręgiem, Suzin (Sasza Reznikow) zaraził wszystkich wigorem moskiewskiego kupca – milionera tańcząc z przyjacielem w drugiej części ponad trzygodzinnego spektaklu.

Na zajęciach: program z „Lalki” i okładka płyty z nagraniem przedstawienia wydana przez wrocławską Lunę.
Realizatorzy i twórcy czytelnie oraz pomysłowo uporządkowali przestrzeń sceny. Wokulski po każdym spotkaniu z Izabelą wdrapywał się do drabinie, jakby motywowany do ciągłego pięcia się w górę. Dwa poziomy wertykalny i horyzontalny przenikały się. Sieć zdarzeń miotała bohaterem przynosząc mu nadzieję i celnie wymierzane ciosy. Czerwone cylindry wystąpiły w roli nakrycia głowy i w roli próbówek z laboratorium, czuliśmy wtedy siarkę i widzieliśmy odpowiednie wizualizacje (autorstwa Damiana Styrny).
Świetnie patrzyło się na choreografię (przygotowaną przez Beatę Owczarek i Janusza Skubaczkowskiego) balową baronostwa i hrabiostwa oraz ich entuzjastyczne uczestnictwo w wyścigach konnych, czy licytacji. Każdy ruch postaci miał swoje umotywowanie w grupie społecznej, do której bohater przynależał lub był następstwem emocji nim targanych. Lalkowatość, manekinowatość, dwoistość osób zawieszonych między niebem, a ziemią podkreślały białe twarze imitujące maski i kostiumy stworzone przez Katarzyny Paciorek.
Wybornie zabrzmiały piosenki do muzyki Piotra Dziubka i z tekstem Rafała Dziwisza. Song prostytutki z emocjonalnie powtarzaną frazą „racz przyjąć korne podziękowanie”, czy krzyk rozpaczy Wokulskiego „Czym ja byłem? Ordynansem… trzy kwadranse” to tylko niektóre piosenki entuzjastycznie oklaskiwane podczas trwania przedstawienia. Łęcka ze swoim powabem, ukrytym w głosie, głęboko i czule odśpiewała „Las” porównując go do kościoła, dostrzegła w nim witraże z liści, szeregi sosen jak kolumny w bocznych nawach, lustro co zostało tu po deszczu… i pytała „czy pan to widzi tak jak ja?” Brzęczący pieniądzem realizm mieszał się tu z ulotnym romantyzmem.
Scena obrotowa wykorzystywana podczas obiadu u Łęckich i w trakcie przejażdżki rowerowej z baronową nadawała nowe sensy epizodom. Twórcom inscenizacji udało się połączyć ze sobą styl, szyk i klasę. Efektowne zespolenie atutów przyniosło „Lalce” oraz widzom same korzyści. Bohaterowie mówili do siebie tekstem z monumentalnej, realistycznej prozy, a słuchaliśmy ich jak współcześnie żyjących osób.
„Lalka” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka 10 lat po premierze ma się dobrze. Jest płomiennie oklaskiwana i z poruszeniem przeżywana. Bez najmniejszych wątpliwości warto pojechać z Wrocławia do Gdańska, żeby się o tym przekonać.
tekst i foto: Dorota Olearczyk
Na zajęciach: program i płyta z nagraniem przedstawienia wydana przez Lunę.
Na zakończenie sezonu artystycznego 2018/2019 Opera Wrocławska wystawiła „Traviatę” w formie plenerowego superwidowiska (Widowiskowa „Traviata” w plenerze). Teraz nadszedł czas, aby historię tragicznej miłości Violetty i Alfreda zobaczyć i wysłuchać na scenie teatralnej.
Premiera dzieła Giuseppe Verdiego oparta na motywach słynnej powieści „Dama kameliowa” Aleksandra Dumasa syna – już w najbliższą niedzielę, kolejne przestawienia 19, 22, 24 listopada.
Reżyserka spektaklu Grażyna Szapołowska postanowiła obnażyć hipokryzję bywalców eleganckich salonów i drogich kasyn, zajrzeć do wnętrza przedstawicieli towarzyskiej śmietanki Paryża, aby sprawdzić, co naprawdę kryje się za grubymi warstwami złota i mgłą wytwornych perfum. Uniwersalne przesłanie opery Verdiego z librettem Francesco Marii Piavego jest jak zwierciadło, w którym mają przeglądać się widzowie – zapowiadają twórcy i realizatorzy „Traviaty”.
oprac. Dorota Olearczyk
foto: Julian Olearczyk
Traviata | opera w 3 aktach
dyrygent: Adam Banaszak
reżyseria: Grażyna Szapołowska
choreografia i ruch sceniczny: Karol Urbański
scenografia i kostiumy: Ewa Kochańska
reżyseria świateł: Tomasz Filipiak
projekcie multimedialne: Piotr Maruszak
kierownictwo chóru: Anna Grabowska-Borys
Obsada:
Violetta – Edyta Piasecka*
Flora – Jadwiga Postrożna
Annina – Dorota Dutkowska
Alfredo – Andrzej Lampert*
Germont – Adam Kruszewski*
Gaston – Jędrzej Tomczyk
Barone – Sergii Borzov
Marchese – Jakub Michalski
Dottore – Tomasz Rudnicki
Giuseppe – Edward Kulczyk
Służący Flory – Paweł Walankiewicz
Posłaniec – Aleksander Bardasau
* – gościnnie
Nakładem Polskiego Wydawnictwa Muzycznego ukazała się książka autorstwa Iana Bostridge’a „Podróż zimowa Schuberta. Anatomia obsesji”. Ukończony w ostatnich miesiącach życia młodego Schuberta cykl pieśni „Winterreise” stał się jednym z największych, a także najbardziej zagadkowych utworów w historii muzyki. Złudnie proste wiersze, zaaranżowane na głos i fortepian, są wciąż wykonywane w największych salach koncertowych na całym świecie. Erudycyjny tekst Iana Bostridge’a to ciekawa próba rozprawienia się z tym tajemniczym, wielowątkowym utworem.
„Podróż zimowa Schuberta…” to lektura czasochłonna i niełatwa. Nie polecałabym jej czytania w kolejce do lekarza, czy w tramwaju. Wymaga skupienia i wyciszenia. A może to ona właśnie wycisza jazgot codzienności?
Zaskakująca w swej szczegółowości analitycznej, na pewno warta przeczytania, choćby w obszernych fragmentach i powracania do niej w chwilach hałaśliwej codzienności.

„Podróż zimowa Schuberta. Anatomia obsesji” Ian Bostridge, Wydawnictwo PWM
Książka autorstwa Iana Bostridge’a zdobyła uznanie na całym świecie. Pozytywne recenzje ukazały się m.in w takich mediach jak: „The New Yorker”, „The New York Review of Books”, „The Independent”, „Washington Post”, „The Times”, „BBC Music Magazine”, „The Spectator”, „The Daily Beast”, „Sunday Times”, „Literary Review” czy „Publisher’s Weekly”. Do tej pory została przetłumaczona na język włoski, hiszpański, niemiecki, fiński, szwedzki, duński czy japoński.
Co jest takiego niezwykłego w tym obszernym tomie? Wszystko. Oprócz analizy dzieła Schuberta czytamy w niej o całej palecie kontekstów. Właściwie odwołaniom do literatury, sztuki, malarstwa, socjologii, psychologii, obyczajowości nie ma końca. Od Fausta płynnie przechodzi autor do wzmianki o kile, od Tomasza Manna do nawiązań religijnych, od erotyzmu pieśni, do stosunków między tonacjami, które wywołują potężny efekt dramatyczny lub emocjonalny…
Niespodziewanie stajemy się także odbiorcami komunikatów meteorologicznych. Od tematów teoretyczno- literackich autor przechodzi do analizy szczegółowej zim na przestrzeni epok, tysiącleci, zlodowaceń, żeby skonkludować, że słowa i muzyka „Winterreise” powstały w Europie, w której zima o wiele silniej oddziaływała na wyobraźnię niż za naszych czasów.
Wyznanie autora dużo tłumaczy: „będę się starał naświetlić, wyjaśnić i pogłębić naszą wspólną reakcję na tę muzykę; zintensyfikować przeżycia tych, którzy już znają dzieło, i zachęcić tych, którzy nigdy go nie słuchali, albo nie słyszeli o nim”.
Polska wersja językowa książki jest wynikiem pracy tłumacza Szymona Żuchowskiego oraz poety Jacka Dehnela.
Ian Bostridge to jeden z najlepszych interpretatorów twórczości Schuberta. Rozwiązuje tajemnice każdego z dwudziestu czterech tekstów, odkrywa świat, w którym egzystował kompozytor, a także pozwala wejrzeć w jego umysł i pracę.
oprac. i foto: Dorota Olearczyk
Tekst powstał dzięki uprzejmości Wydawnictwa PWM.
Trzydziestego października ukazała się książka, w której znaleźć można ponad 130 znanych i nieznanych fotografii, za którymi skrywają się pasjonujące, dramatyczne, zabawne i wzruszające momenty kobiecej historii.

„Krótka historia jednego zdjęcia. Kobiety” Paulina Tyczkowska i Jakub Kuza
Książka w zamyśle twórców była stworzona jako papierowe rozwinięcie fanpage’a „Krótka Historia Jednego Zdjęcia”, który na Facebooku śledzi ponad 100.000 osób.
Wśród bohaterek zdjęć i krótkich ich opisów spotykamy władczynie atomowych imperiów i żebraczki, święte i zmysłowe kochanki, kobiety umiejące rozkochać w sobie miliony i te wzbudzające zwierzęcy strach, autorki przełomowych wynalazków i potulne żony, które całe swoje życie oddały niewłaściwym mężczyznom.
Paulina Tyczkowska wraz z Jakubem Kuzą prowadzą czytelnika historią fotografii kobiety od 1840 do 2018 roku. Pokazują piękno i złożoność kobiecego świata, dlatego nie unikają zestawiania siostry zakonnej obok ikony lewicowych ruchów społeczno- politycznych, czy zbrodniarki i symbolu humanitaryzmu.

„Krótka historia jednego zdjęcia. Kobiety” Paulina Tyczkowska i Jakub Kuza
Obok wizerunków aktorek znajdujemy tu fotografie polityczek, biznesmenek, sportsmenek, kapitanki, noblistki, lekarki, kolekcjonerki sztuki, architektki, pielęgniarki, sanitariuszki, pilotki, tancerki, matki, hrabianki, żony, kochanki… długo by wymieniać.
Autorzy publikacji przyznają:
„Opisując historie ukryte za kolejnymi zdjęciami, staraliśmy się zrobić to w sposób możliwie obiektywny, a nawet życzliwy, niezależnie od tego, jak wiele różni nas prywatnie od bohaterek. Jeśli mimo to w opisach wyczujecie ślady naszych przekonań, na przykład politycznych, to mamy nadzieję, że nie zepsuje Wam to satysfakcji z lektury”.
Zapewniam, że nie psuje to satysfakcji.
oprac. i foto: Dorota Olearczyk
Tekst powstał dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak.
Wydawałoby się, że Osiecka jest anachroniczna i przestarzała dla dwudziesto-, trzydziestoletniego odbiorcy współczesnej piosenki. Okazuje się, że to truizm mocno przerysowany banałem i nieprawdą. Kwartet Kagyuma, podobnie jak wcześniej Katarzyna Groniec (płyta „ZOO z piosenkami Agnieszki Osieckiej”), wydobywają z popularnych utworów nowe przestrzenie sensów. I robią to po mistrzowsku.

Kagyuma „Okularnice”
Album „Okularnice” zawiera m.in. takie hity jak „Balladę o pancernych”, „Zielono mi”, „Polską Madonnę”, czy „Nim wstanie dzień”. Przy każdym z utworów słuchacz dostaje w pakiecie zaskoczenie muzyczne, nową przestrzeń aranżacyjną, innowacyjne brzmienie i ponadczasową urodę utworu.
Kagyuma to kobiecy kwartet tworzący w oparciu o harmonijne wokalne brzmienia i ciekawe instrumentarium (m.in. kalimba, tank drum, dzwonki, instrumenty perkusyjne i klawiszowe). Źródłem ich inspiracji – jak same przyznają – jest minimalizm, muzyka jazzowa, skandynawska i etniczna. Nowy album zespołu zostaje przełamany elektronicznym, współczesnym brzmieniem. Laureatki Nagrody WARTO 2018 przyznawanej przez Gazetę Wyborczą dla najbardziej obiecujących młodych artystów odkrywają Osiecką na nowo, wydobywając z niej ożywcze treści i nieznane wcześniej moce.
Czarują wielogłosowością, organicznością, naturalnością, żeby potem miękko i płynnie wejść w automatykę brzmień elektronicznych. Ludowość przełamują nowoczesnością i tworzą ponadczasowy, nieco awangardowy obraz twórczości poetki piosenki.
Niewinnie dziewczęce i agresywnie wojownicze. Emocjonalne i zdystansowane. Dobre i znakomite. Kagyuma z płytą „Okularnice” tworzą ożywczy i twórczy nurt, który drąży skałę przeciętności muzycznej na rynku fonograficznym i delikatnie rysuje ją diamentem swojej szlachetności.

Kagyuma „Okularnice”
Premierze najnowszej płyty Kagyumy towarzyszy znakomity teledysk będący kobiecym manifestem wobec otaczających nas utopijnych wartości.
Posłuchajcie płyty Kagyumy, idźcie na koncert i przekonajcie się, że warto płynąć w jej nurcie.
tekst i foto: Dorota Olearczyk
Świat przedstawiony w tomiku poezji pt. ,,Między monsunami” napisanym przez Annę Piwkowską ubiera w oryginalną formę piękno i delikatność Świata, który nas otacza. Piękne historie opowiedziane przez autorkę hipnotyzują czytelnika bogactwem emocji oraz wrażliwością.
Świat ten jest jednak zagrożony poczuciem nadchodzącej i pewnej utraty. Objawia się w nim nieuchronna prawda, że wszystko przemija. Odchodzą więc zwierzęta, zamierają przyjaźnie, z życia znikają najbliżsi. Wniosek ten możemy wysnuć na podstawie cytatu bohaterki wiersza „Spacer przed kolacją”, która wypowiada zdanie: „Opowiedz mi o śmierci zamiast o miłości”.
Przemijający Świat nie jest jednak powodem do rozpaczy. W życiu nigdy nie ma miejsca na pustkę. Natura wypełnia luki, które powstały po tym, co się skończyło, umarło, gdyż sama w sobie jest życiem, jest wiecznym ruchem, zamkniętym obiegiem, który wciąż zatacza koło. Przemijanie – choć nieuniknione – nie jest związane wyłącznie z brakiem i pozostawioną po sobie pustką. Wręcz przeciwnie, dzięki niemu pojawia się to, co nowe, a wraz z nowym – nadzieja. I to na tę nadzieję musimy cierpliwie czekać. Nieuchronność i niezmienność tego procesu daje oparcie, a nawet – pozwala odnaleźć ukojenie.
tekst i foto: Aleksander Jędrzejczak
Tekst powstał dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak.
Nie czytałam kociej biografii do dziś. W połowie października Wydawnictwo Znak półki księgarń zapełniło niezwykłą publikacją. Tekst i rysunki są w niej równie ważne, a bohaterem zabawnych, wzruszających i dramatycznych opowieści jest kot Tadeusza Konwickiego, Iwan.

„Iwan Konwicki z domu Iwaszkiewicz” Tadeusz Konwicki, Danuta Konwicka, Wydawnictwo Znak
„Iwan Konwicki z domu Iwaszkiewicz” to biografia chyba najsłynniejszego kota literatury polskiej. Znajdziemy tu utrzymane w konwencji dziecięcego rysunku, ilustracje żony Tadeusza Konwickiego, wstęp Ludwiki Włodek (prawnuczki Jarosława Iwaszkiewicza) i posłowie córki – Marii Konwickiej. Nowa książka Tadeusza Konwickiego składa się przede wszystkim z tekstów Konwickiego zamieszczanych w m.in. „Kompleksie polskim”, „Kalendarzu i klepsydrze”, „Wschodach i zachodach księżyca”, „Nowym Świecie i okolicach”, „Pamflecie na siebie”, z których jej pomysłodawcy skonstruowali niezwykłą biografię kota Iwana.
Towarzyszymy pojawieniu się Iwana w domu, czytamy o jego pasji – polowaniu na wróble, dostojnej postawie, honorze, zniknięciu, podgryzaniu przegubu ręki Ani- córki Konwickich, despotycznym usposobieniu, braku wakacji Państwa Konwickich, chorobie i śmierci.
Gdy kot po kilkunastu latach wspólnego życia w mieszkaniu przy ul. Górskiego odszedł na zawsze Tadeusz Konwicki pisał o nim tak: „w pozycji imponującej, z uniesionym i wyprostowanym ogonem, krąży w kosmosie i łapie komety za złote warkocze”.
Zakończenie jest swoistym wezwaniem do walki o prawa zwierząt i zwróceniem uwagi na szanowanie natury.
Biografię najsłynniejszego kota literatury polskiej można z powodzeniem czytać i oglądać z dzieckiem. Jej lektura przynosi dużo zachwytów czytelniczych.
tekst: Dorota Olearczyk
Tekst powstał dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak.
Tadeusz Konwicki – pisarz (autor m.in. Małej apokalipsy), scenarzysta i reżyser (m.in. filmów Ostatni dzień lata, Jak daleko stąd, jak blisko, Salto).
Danuta Konwicka – graficzka, ilustratorka książek. Żona Tadeusza Konwickiego, córka Alfreda Lenicy i siostra Jana Lenicy.